Wypadek przy pracy

Kilka miesięcy po premierze „Wesela” Michał Bałucki popełnił samobójstwo. Ten autor bardzo popularnych jeszcze kilka lat wcześniej komedii nie potrafił zrozumieć przełomu, jaki dokonał się w sztuce, w tym także w teatrze i po prostu w pewnym momencie zawalił mu się cały świat.

Mimo że najnowsza premiera w gdyńskim Teatrze Muzycznym bardzo mnie zasmuciła, nie zamierzam na razie iść w ślady autora „Grubych ryb", bo mam nadzieję, że największy w Polsce teatr musicalowy, który ma przecież ambicje, co pokazał wielokrotnie, nie pójdzie dalej drogą „Różowych młynków" i „Klubów kawalerów". Ale może się mylę? Największe owacje premierowej publiczności zebrała scena, w której dwoje aktorów w wyniku przypadku znalazło się w pozach sugerujących kopulację. Cóż, może takiej rozrywki oczekuje publiczność gdyńska?

„Klub kawalerów" to błaha opowieść o męskiej nieśmiałości. Mimo kolejnych rewolucji seksualnych problem wydaje się nieśmiertelny, a przynajmniej aktualny do czasu, kiedy będą istnieć mężczyźni. W powstałej w 1890 roku komedii, a właściwie satyrze, zapoznajemy się z grupą mężczyzn, których łączą problemy, jakie mają z kobietami. Jako zatwardziali, tak im się przynajmniej wydaje, przeciwnicy małżeństwa, tworzą ideologię, która jest alibi dla ich problemów. Zakładają Klub kawalerów, w którym niczym w grupie wsparcia spotykają się i wzajemnie oszukują. Jak to w takich historyjkach bywa, natura zwycięża, kawalerskie postanowienia biorą w łeb przy pierwszym ataku słabszej płci i na końcu wszyscy łączą się ze wszystkimi. Po drodze trochę żartu sytuacyjnego i komedii pomyłek. Trochę to pachnie Fredrą, ale przede wszystkim naftaliną.

Justyna Celeda, reżyserka spektaklu, wpadła na kuriozalny pomysł, by z „Klubu kawalerów" zrobić komedię muzyczną z psychologią z epoki, czyli czasów, kiedy normy poprawności obyczajowej nakazywały kąpać się w całym ubraniu. Zrezygnowała z jakiejkolwiek finezji, rysując historię grubą kreską, serwując dowcip rodem z biesiadnego disco-polo. Aż się prosiło wygrać różne smaczki genderowe, pozwolić aktorom na improwizację czy własne pomysły na interpretację postaci i scen. Z przykrością obserwowało się scenografię w stylu „koktajl Jezus Maryja", której głównym pomysłem była napędzana ręcznie i nożnie obrotówka (skojarzenia nasuwały się same - obrotówka niczym drzewa w "Shreku" stanowić miała atrakcję, a tylko przeszkadzała widzowi i aktorom). Do tego nieciekawe aranżacje muzyczne i tragiczna choreografia. Na dokładkę jeszcze dansingowi w temperamencie muzycy, w tym perkusista za parawanem z plexi-brak interakcji z aktorami, kolejna niewykorzystana szansa w spektaklu. Powstał bardzo i niepotrzebnie długi kicz, który w morderczym wyścigu o Malinę w Teatrze Muzycznym drugiego dziesięciolecia XXI wieku rzutem na taśmę wygrał z „Różowym młynkiem". Mam nadzieję, że był to wypadek przy pracy, ale pewny niestety nie jestem.

Teatr Muzyczny uprawia działalność pozornie prostą, a tak naprawdę zdecydowanie niełatwą. Tworzyć mądrą rozrywkę, która, nie rezygnując z atrakcyjności, przekazuje przy okazji myśl i nie rezygnuje z jakości, to trudne rzemiosło. Łączyłem się w bólu z aktorami, którzy próbowali coś ugrać, ale mieli niewiele możliwości. Tylko dzięki nim nie doszło do kompromitacji, a kilka ról warto zapamiętać. Najlepsza jest zdecydowanie para Marta Smuk (Dziudziulińska) – Tomasz Więcek (Wygodnicki). Dawno niewidziany w większej roli w Muzycznym aktor nawiązał po trosze do roli Gastona z „Pięknej i Bestii"- był po prostu pyszny. Więcek jest nie tylko właścicielem amerykańskiego uśmiechu, ale zaprezentował mnóstwo mikropomysłów na gesty, ruchy i spojrzenia; ogromna energia, każde wejście dopracowane. Niezapomniana Pani Jeziora zaprezentowała prawdziwy vis comica; świadoma reakcji na każdy gest doskonale panowała nad publicznością, podsuwając jej smakowite kąski ze swego aktorskiego menu. Urzekała głosem i swobodą sceniczną.

Z trudnej próby zwycięsko wyszła także Aleksandra Meller, której Jadwiga Ochotnicka jest najważniejszą dramaturgicznie postacią. To ona intryguje i tworzy chaos, w którym próbują się odnaleźć kolejni absztyfikanci. Ciekaw jestem następnych prezentacji Marka Sadowskiego (Nieśmiałowski), podziwiam gotowość Bernarda Szyca, który błyskawicznie zastąpił chorego Andrzeja Śledzia i tylko znający sytuację mogli domyślić się, dlaczego jedna z piosenek była śpiewana do mikrofonu.

O tym, jak ważny jest wybór reżysera do spektaklu muzycznego, wiedzą najlepiej aktorzy Muzycznego. Gusta publiczności można i trzeba kształtować, to przecież powinność instytucji kultury, a taką jest bez wątpienia, i to czołową w naszym regionie, Teatr Muzyczny, który wystawiając "Lalkę" i "Chłopów" w reżyserii Wojciecha Kościelniaka, wysoko postawil poprzeczkę wszystkim realizatorom. Niecodziennie jest niedziela i nie zawsze będzie Kościelniak, ale nawet w utworach mniejszej rangi warto dbać o poziom i starannie dobierać realizatorów.



Piotr Wyszomirski
Gazeta Świętojańska
17 grudnia 2013
Spektakle
Klub kawalerów