Wyrzynanie watahy

Zakończony niedawno przegląd polskiej współczesnej dramaturgii nie tylko nie napawa optymizmem, ale wręcz odbiera nadzieję, że teatr podniesie się z upadku, w jaki popadł już wiele lat temu, i obecnie coraz bardziej pogrąża się w swej haniebnej, demoralizującej i niszczącej sztukę działalności. Owszem, są wyjątki, ale przecież te śladowe ilości dobrego artystycznie, uczciwego etycznie, wartościowego teatru nie zmieniają krajobrazu polskich scen. Zorganizowany przez Instytut Teatralny niewielki przegląd polskich sztuk współczesnych Nówka Sztuka, który odbył się w Warszawie, reklamowany był jako przegląd najlepszych inscenizacji współczesnych polskich tekstów dramatycznych. Przedstawienia te zostały zakwalifikowane do finału Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

Spośród zaprezentowanych sztuk zatrzymajmy się na dwóch: "Tato nie wraca" Piotra Rowickiego, bo dotyka ważnego problemu, oraz "Na Boga!" Jarosława Murawskiego, bo jest reprezentatywna dla tych wszystkich niszczących nurtów, które dziś zalewają sceny teatralne.

"Tato nie wraca" to monodram w wykonaniu Agnieszki Przepiórskiej. Tytuł nawiązuje do słów znanej ballady Adama Mickiewicza "Tato nie wraca ranki i wieczory/ we łzach go czekam i trwodze". Słowa te mogłyby posłużyć za motto spektaklu, ale tytuł ballady "Powrót taty" już nie, gdyż w sztuce Piotra Rowickiego nie ma powrotu ojca. Porzucił żonę oraz trzyletnią córeczkę i przez dwadzieścia kilka lat nie interesował się nimi. Teraz córka ma blisko trzydzieści lat, jest kobietą wykształconą biznesowo, ma ważne stanowisko w bankowości, jest perfekcyjnie przygotowana do zawodu, niezależna materialnie. Wydawałoby się więc, że ta kobieta sukcesu doskonale radzi sobie w każdej sytuacji. Także emocjonalnej i psychicznej. Okazuje się, że nie. Że trauma nabyta w dzieciństwie pozostaje w człowieku na zawsze.

Oto pewnego dnia w banku pojawił się nowy klient, starszy mężczyzna, w którym bohaterka opowieści rozpoznała swojego ojca. Ale czy to na pewno on? Czy to tylko podobieństwo albo jakaś intuicja wyrastająca z nieustannego oczekiwania na powrót ojca, zarówno wtedy, kiedy była jeszcze dzieckiem, jak i później, gdy dorastała.

Pojawienie się przybysza wyzwala u kobiety wspomnienia z okresu dzieciństwa, lat szkolnych, studiów i wchodzenia w dorosłość. Powodują one gwałtowny przypływ ogromnego żalu do ojca. Brakowało go jej na każdym etapie życia, zazdrościła koleżankom i kolegom wywodzącym się z pełnych rodzin. Brak ojca spowodował, że czuła się człowiekiem niepełnym, odrzuconym, niepotrzebnym. Dlatego też w dwójnasób starała się być perfekcyjna w zawodzie, by niejako udowodnić nieobecnemu ojcu, że mimo porzucenia osiągnęła wysoki status społeczny, zawodowy. Ucieczka w ową zawodową perfekcję jest ucieczką przed traumą, która ją ugniata, czasem wręcz paraliżuje.

Spektakl ten ma jeszcze dodatkową przestrzeń znaczeniową. Otóż podobno tekst monodramu został napisany w oparciu o prawdziwe doświadczenia grającej w przedstawieniu aktorki Agnieszki Przepiórskiej. Można zatem powiedzieć, że gra ona swoje życie, a nawet że to rodzaj autoterapii przez sztukę. Agnieszka Przepiórska prowadzi rolę w sposób przekonywający, jest wyrazista i prawdziwa w odsłanianiu swoich przeżyć, w prezentowaniu rozmaitych stanów emocjonalnych. Widzimy ją jako dorosłą kobietę, ale wystarczy chwila, założenie kołnierzyka szkolnego, podkolanówek, mimika, inny ruch, byśmy zobaczyli w niej dziewczynkę, nastolatkę wychowywaną bez ojca, na którego powrót nieustannie czekała.

Aktorka precyzyjnie, prostymi środkami rysuje portret swojej bohaterki. Szkoda tylko, że zawodzi reżyseria Piotra Ratajczaka z niepotrzebnym nachalnym "uatrakcyjnianiem" spektaklu w postaci wychodzenia aktorki do widzów, siadaniem na kolanach, przytulaniem się. Tęsknota za ojcem nie oznacza, że porzucone dziecko przytula się do każdego mężczyzny. Tym bardziej że Agnieszka Przepiórska na scenie gra i dorosłą kobietę, i dziecko. Wchodząc jednak na widownię i siadając na kolanach widza, jakoś nie przypomina dziecka. Ten wymyślony przez reżysera zabieg jest absolutnie niepotrzebny, wręcz żenujący.

Jeśli chodzi o temat i podjęcie istotnego problemu, spektakl skłania do zastanowienia się nad miłością rodzicielską, nad poczuciem odpowiedzialności za drugiego człowieka, za rodzinę. Do prawidłowego rozwoju dziecka, by nie wzrastało w traumie, by normalnie funkcjonowało w relacjach z innymi ludźmi, by nie pogrążało się w kompleksach, potrzeba obojga rodziców: matki i ojca. Temat bardzo na czasie. Bo wbrew genderowym bredniom feministek i homoseksualistów dziecku nie jest wszystko jedno, kto je wychowuje, kto się nimi opiekuje - normalni rodzice czy dewianci: dwóch "tatusiów" lub dwie "mamusie".

Z kolei drugi spektakl "Na Boga!" [na zdjęciu] Jarosława Murawskiego w reżyserii Marcina Libera jest wyrazem zapiekłej nienawiści środowisk lewackich i lewacko-liberalnych do krzyża, religii, Kościoła katolickiego w Polsce i próbą zdyskredytowania za wszelką cenę katolików, a nawet wykluczenia ich z przestrzeni publicznej, zwłaszcza z życia politycznego.

Padają tu fałszywe oskarżenia pod adresem Papieża Piusa XII o współpracę z III Rzeszą, wypowiadane są wyrwane z kontekstu słowa z przedwojennego "Ateneum kapłańskiego" ks. Stefana Wyszyńskiego, jakoby darzącego sympatią faszystę Mussoliniego. Oskarża się tu nawet Pana Boga, odbywając sąd nad Nim, co prowadzi do niby-śmierci Boga przez samospalenie, a wcześniej władzę przejmuje Szatan, którego, zgodnie z ideologią genderową, gra aktorka stylizowana na postać androgeniczną. Jest oskarżenie Kościoła katolickiego przez proboszcza o najrozmaitsze zbrodnie. Ksiądz zwraca się do Boga: "Wyjrzyj zza chmur, krwiopijco, nie dość, żeś uśmiercił jedynego syna? Coś dla mnie zrobił? Wiedz, że więcej dostałem od księcia ciemności". Po czym popełnia samobójstwo.

Nie do zliczenia nagromadzenie wątków wziętych z publicystyki, gdzie jest i sprawa smoleńska, i krzyż na Krakowskim Przedmieściu, i Judasz z plecami posiekanymi jak Chrystus, i półnagi Belzebub z siekierą, który ma symbolizować ciemnotę i agresywną nienawiść katolika, itd., itd. Marny, odmóżdżony kabaret. Artystyczne zero. Jedyny cel, jaki pewnie przyświecał duetowi Murawski - Liber, to zdeprecjonować katolików, ośmieszyć, wykazać ich drugorzędność, a wręcz ukazać ich jako podgatunek człowieka, który jako taki nie nadaje się przecież do niczego, tym bardziej na przykład do startowania w wyborach, które nas czekają. Ale głównie chodzi o wzbudzenie nienawiści, bo "Na Boga!" jest przykładem mowy nienawiści do Kościoła katolickiego w Polsce i do katolików.

Jak wiadomo, Kościół stanowczo przeciwstawia się groźnym ideologiom z gender na czele wymierzonym przeciwko dobru człowieka, które lewackie i lewacko-liberalne ugrupowania próbują na siłę wprowadzać do życia publicznego poprzez ustawy sejmowe, konwencje, wtargnięcie do szkół, przedszkoli, wydawanie darmowego elementarza itp.

Trudno więc dziwić się takiej postawie obu panów, wszak autor tego marnie i bełkotliwie napisanego tekstu, prymitywnej, kiczowatej rymowanki identyfikowany jest z "Gazetą Wyborczą". A jeśli chodzi o reżysera Marcina Libera, dość spojrzeć na jego dotychczasowe przedstawienia, jak m.in. "Zawiadamiamy was, że żyjemy" (2009) w Muzeum Powstania Warszawskiego, spektakl przygotowany na rocznicę Powstania, hańbiący pamięć tego wielkiego zrywu niepodległościowego i ośmieszający powstańców, "III Furie", "Utwór o Matce i Ojczyźnie" i inne.

Wszystkie spektakle przedstawiają Polaków katolików jako zapyziałe prymitywne typy antysemickie, szkodzące i opóźniające postęp cywilizacyjny. Nie pozostaje więc nic innego, jak "wyrżnąć watahę", że zacytuję słowa znanego "myśliciela" zasiadającego dziś na stolcu marszałkowskim w Sejmie. No więc lewacki duet Murawski - Libera spektaklem "Na Boga!" realizuje ową "światłą" myśl, próbując wyrżnąć z życia publicznego katolicką "watahę".



Temida Stankiewicz-Podhorecka
Nasz Dziennik
6 października 2014