Z lemurami na Madagaskar

To spektakl specyficzny. Nie ma tu typowej fabuły. Mimo tego na scenie dzieje się wiele. Tekst leje się strumieniami, aktorzy zaś są w ciągłym ruchu. Scena kipi od fajerwerków świateł i dźwięków.

"Beniowski, król Madagaskaru" w reżyserii Świątka oparty jest na poemacie dygresyjnym Słowackiego. Ci, którzy pamiętają ze szkoły, czym taki poemat jest, być może docenią wysiłki twórców. Utwór jest wierszowany (chwała aktorom za wyuczenie się setek wersów tekstu pisanego heksametrem), ma luźną kompozycję. Narrator ma za zadanie opowiedzieć historię głównego bohatera, ale ma prawo odchodzić od niej i snuć refleksje na tematy poboczne. W "Beniowskim" Świątka narratorem są lemury. Wciela się w nie pięciu aktorów. Wierzgają po scenie, drapią się, ciągną za ogony, kopulują od czasu do czasu i przy okazji recytują poemat. Pomysł młodego reżysera, żeby to lemurom powierzyć rolę podmiotów narracji niewątpliwie zasługuje na uwagę. Zakładam, że Świątek miał nadzieję nieco tym zabiegiem tekst ożywić. Czy ożywił? Według mnie nie. Ale też chyba niemożliwością byłoby to zrobić. Utwór Słowackiego ma zawiłą zarówno formę, jak i treść. Dodatkowo opowiada o wątkach, które współczesnego widza nie dotyczą. Sięga daleko w przeszłość, o której typowy zjadacz chleba nie ma pojęcia (bo co my wiemy o XVIII-wiecznej szlachcie...).

Zapewne gdyby pozbawić poemat wątków pobocznych, pominąć wszystkie dygresje, anegdoty, rozważania, przypuszczenia, łatwiej by było widzowi zorientować się, co dzieje się na scenie. Ja przestałam podążać za akcją mniej więcej po godzinie. Utonęłam w potoku słów i pozostało mi obserwować wyczyny odtwórców głównych ról. Świątek dał im trudne zadanie, z którego według mnie wszyscy wywiązują się znakomicie. Leje się z nich pot, ale nie ustają w wysiłkach, by skupić uwagę widzów do ostatniej minuty przedstawienia. Anna Paruszyńska daje wybitny popis swoich umiejętności. Ilekroć przejmuje narrację, tylekroć trudno oderwać od niej wzrok. Zaskoczeniem jest Piotr Stramowski, atletyczny aktor znany choćby z filmowego "Pitbulla". Jeszcze zanim spektakl się rozpoczyna, Marcin Kalisz fika po scenie i drapie się niczym urodzona małpiatka.

Scenografia zadziwia swą pomysłowością. Zapewne jej rozmach miał na celu zaabsorbować widownię i nieco oderwać od momentami męczącego tekstu. Warto odwiedzić Imkę i zapoznać się z "Beniowskim" w wydaniu Świątka, jeśli mamy ochotę na intelektualną przygodę i jesteśmy gotowi na wysiłek poznawczy. W innym wypadku - możemy zniechęcić się do Imki, a nie warto, bo ta scena wciąż zaskakuje swoimi realizacjami.

Na koniec wspomnę, że Maurycy Beniowski to postać historyczna. Ten żołnierz i awanturnik urodził się na Węgrzech, a zmarł na Madagaskarze, gdzie akcja spektaklu się zaczyna.



Joanna Kwiatkowska
Teatr dla Was
29 kwietnia 2016