Z opowieści w opowieść

Bardzo mało: pusta scena, czerń kulis, skądś mruk duchów, ciemny, uporczywy, konik na biegunach i drewniany chłopiec na liszaju szarego światła. Tyle wystarczyło, by przypomniały się, same z siebie, niespiesznie, przez nikogo nie ponaglane, stare słowa o innej podróży przez inną noc

"Pachniało fiołkami. (...) Przed piersią konia zbierał się wał białej piany śnieżnej, coraz wyższy i wyższy. Z trudem przekopywał się koń przez czystą i świeżą jego masę. Wreszcie ustał. Wyszedłem z dorożki. Dyszał ciężko ze zwieszoną głową. Przytuliłem jego łeb do piersi, w jego wielkich czarnych oczach lśniły łzy. Wtedy ujrzałem na jego brzuchu okrągłą czarną ranę. - Dlaczego mi nie powiedziałeś? - szepnąłem ze łzami. - Drogi mój - to dla ciebie - rzekł i stał się bardzo mały, jak konik z drzewa". Smutek to?

Pustka więc. Czerń. Mruk ciemny. Konik na biegunach i Diana Jędrzejewska, która będzie jego głosem, jego ruchem. I chłopiec z drewna w rękach Mai Kubackiej. To jest na scenie w wyreżyserowanej przez Grzegorza Kwiecińskiego opowieści "Dokąd pędzisz, koniku?" Rady Moskovej. To i niewiele więcej: dziwaczne wesołe miasteczko - fantastyczna fuzja drabiniastego wozu i starego konia (Krzysztof Grygier), Marek Karpowicz jako właściciel wesołego miasteczka, do tego garść piosenek, no i Jerzy Trela, niewidzialny, ale słyszalny, Trela jako głos przewodnika - brzmienie tego rumaka, którego biała podobizna galopuje przez falującą, pastelowo lekką kurtynę. To on w prologu przedstawienia powie drżącemu w środku potwornej burzy konikowi na biegunach, że nie wolno się bać, że trzeba biec mimo ciemności, grzmotów, błyskawic i spadającej wody.

Tak, tylko tyle. Jak na iluzjonistyczne możliwości teatru Groteska, zwłaszcza jego dużej sceny - maleńko. I dobrze, w tym przypadku bardzo dobrze, że maleńko. Bardzo dobrze, gdyż opowieść Moskovej zdaje się być drobna, filigranowa nawet. Wystrugane z lipy życie na biegunach słucha mowy białego ducha, później trafia do wesołego miasteczka. Szef okazuje się tyranem - wystrugane z lipy życie na biegunach ląduje na karuzeli. Jak wszyscy w wesołym miasteczku - jak stary koń i drewniany chłopczyk, co banalnymi rymowankami zachwala publice atrakcje przewoźnego jarmarku - konik może zapomnieć o wolności. Lepiej niech się przyzwyczai do ruchu kolistego, z kimś obcym na grzbiecie. Chyba że... Pamięć o słowach białego ducha wróci? Ucieczka się przyśni? Oczywiście! Więc on i drewniany chłopiec - przed siebie! Wszystko dobrze się kończy.

Zbyt filigranowa to historyjka, zbyt kruchy jest jej liryzm, by sięgać po inscenizacyjne fajerwerki. Kwieciński do kruchości tej - delikatnie podchodzi. Odciąża opowieść, nawet kolory świata przedstawionego każe scenografowi obrócić w pastelową lekkość. I właśnie tak całość wygląda - ażurowość plus zwiewność i ciepło malowanek, robionych farbkami rozcieńczanymi w wodzie. Pluszowa czerń kulis, ogrom nieruchomego powietrza, płochliwe barwy, biały cień galopującego konia na kurtynie, przy której strach kichać, bo przestraszy się i zniknie... Tu, na krawędzi kolorów, słów, nut, kształtów i pustki - coś dziwnego czasem się dzieje. Na przykład - ta kilkunastosekundowa samotność dwóch sztucznych ciałek na liszaju szarego światła w ciemności bez początku i końca. Smutek to?

Teraz też nie odpowiem. Bywają obrazy, których anatomii lepiej nie poznawać. U Kwiecińskiego - portret kruchych uciekinierów, tulących się do siebie w pustce. Co tu analizować? Nieuchwytność, czyli odwieczne sedno teatru? Dajcie spokój. Portret samotności w "Dokąd pędzisz, koniku?" zatem, bądź te Brunona Schulza frazy, które same z siebie przypomniały się na premierze seansu Kwiecińskiego i które przytoczyłem w pierwszym akapicie - słowa ze "Sklepów cynamonowych". Zdobywać się na toporność i wyłuszczać sens okrągłej czarnej rany na brzuchu konia, który już nie ma siły iść przez pachnące fiołkami zaspy? Gmerać w jego bezradnych łzach? Filozofować o jego przemianie w konika z drewna, który może przeskoczył później do delikatnej opowieści o koniku na biegunach i drewnianym chłopcu, co idą przez ciemność? Dajcie spokój.



Paweł Głowacki
Dziennik Polski
1 marca 2011