Za karę dla młodzieży

Nowy spektakl Teatru Małego - "O winie, karze i zmartwychwstaniu przez miłość" wg powieści Fiodora Dostojewskiego - jest taki sam, jak jego tytuł. Za długi.

Rzeczywisty czas trwania spektaklu zamyka się w dwóch godzinach lekcyjnych. Ale odczuwa się go jak sześć. W pewnej chwili zgromadzonej na widowni męskiej młodzieży znudziło się już nawet rzucanie chamskimi odzywkami. Ktoś ostentacyjnie ziewnął, ktoś się ułożył na oparciu krzesła i zaczął drzemać. Można być pewnym, że po takiej zachęcie nikt z własnej woli nie przeczyta 500-stronicowej powieści. Ze spektaklu w Małym wynika, że Dostojewski to straszny nudziarz.

Skromna scenografia i prosta konstrukcja scenariusza koncentrowały uwagę na słowie. Jak w średniowiecznym moralitecie scena została podzielona na strony. W prawej znalazł się dom (cela) mordercy Raskolnikowa z surową drewnianą ławką. W lewej części sceny, ze stolika i dwóch krzeseł zbudowano pomieszczenie do przesłuchań śledczego Porfirego (należałoby raczej powiedzieć Sędziego). Przez środek przeciągnięto podest, na którym kilka razy pojawiała się Maria Gudejko jako anielica Sonia, nucąca poetyckie songi-morały.

Spektakl rozpoczął się całkiem obiecująco skoncentrowanym i przemyślanym wyznaniem Raskolnikowa (Adam Łoniewski). Aktor nie pozwolił się zbić z tropu, mimo że na widowni trwała w najlepsze nawałnica męskich hormonów. Trudno w to uwierzyć, ale stado rozochoconych młodzieńców zaczęło go słuchać. Ten stan udało się jednak utrzymać tylko przez kilkanaście minut. Rozwlekłe tyrady, niekończące się potoki zwierzeń i refleksji zaczęły męczyć nawet wykonawców. Dopracowane pierwsze monologi Raskolnikowa przybrały wkrótce postać bezmyślnie wyrzucanych słów, pompatycznych gestów i egzaltowanych westchnień.

Treść "Zbrodni i kary" została wyłożona niemożliwie wprost - bez ułamka dla wyobraźni. Dobór tekstów zmienił psychologicznie wyrafinowaną powieść Dostojewskiego w katechezę. Nawet owa miłość, która - jak wskazuje tytuł - zbawia błądzącego, jest wyłącznie "katechetyczna": Raskolnikow i Sonia nawet się nie widzą. Nie mówiąc już o grzesznym dotknięciu. Każde z bohaterów porusza się po swoim torze, a te tory nigdy się nie przecinają. Bohater przemawia do nieobecnej ukochanej, która jeśli się pojawia, to wpatrzona w dal i niedostępna. Żeby nikt nie miał kłopotów z przesłaniem, Stanisław Brejdygant jako Porfiry odwraca się do widzów i sprzedaje patetyczny morał o odkupieniu. Aż dziw, że na koniec nie pada: "amen".

Inscenizacja Brejdyganta grzeszy jednak przede wszystkim nieprzystosowaniem rytmu i ilości tekstu do możliwości percepcyjnych współczesnej publiczności - wychowanej na dynamicznym, zróżnicowanym przekazie. Słów jest za dużo, więc przestaje się ich słuchać. To, co się sprawdza w książce, nie działa na scenie (może warto się zastanowić, z jakiego powodu Dostojewski napisał powieść, a nie dramat). Spektakl "O winie, karze i zmartwychwstaniu przez miłość" to kolejny dowód na to, że nie wystarczy w teatrze długo mówić - najlepszą nawet literaturą - żeby o czymś sensownie powiedzieć.

"O winie, karze i zmartwychwstaniu przez miłość" wg "Zbrodni i kary" Fiodora Dostojewskiego, reż. Stanisław Brejdygant, muz. Stanisław Syrewicz, Marzena Lamch-Łoniewska, premiera w Teatrze Małym



Monika Wasilewska
Gazeta Wyborcza Łódź
7 listopada 2009