Zachwiana pamięć i tożsamość

Jeśli my nie będziemy pamiętać, co zdarzyło się na naszych ziemiach, nie możemy oczekiwać od naszych partnerów po wschodniej stronie granicy, by oni pamiętali o nas, budując swą tożsamość. Upominamy się o Cmentarz Na Rossie, czy Cmentarz Łyczakowski, a gdzie są niemieckie cmentarze we Wrocławiu, Szczecinie? Splantowaliśmy je, zamieniliśmy w parki. To jest mój wyrzut sumienia. Historia jest ciągłością. I ja w spektaklu chcę opowiedzieć, co było.

Z Romanem Kołakowskim, reżyserem "Domu Wschodzącego Słońca" w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym w Koszalinie rozmawia Joanna Krężelewska z Głosu Koszalińskiego.

Joanna Krężelewska: Juliusz Słowacki zapytał kiedyś: "Polska, ale jaka?" To pytanie wybrzmiewa też w pana spektaklu. Czy padnie odpowiedź? Czy to zadanie dla widza?

Roman Kołakowski: - Sam sobie często to pytanie zadaję, ale odpowiedzi chyba nie znam. Chcielibyśmy, żeby Polska była piękniejsza, lepsza, mądrzejsza, ale do każdego z tych przymiotników każdy dokłada swoją interpretację. Wybitny poeta Krzysztof Karasek napisał kiedyś wiersz pod tytułem "Prywatna historia ludzkości". Puenta była taka: jeśli chcesz poznać prawdziwą historię ludzkości, dowiedz się, kim był twój ojciec. I zacznij dziś, bo jutro może być za późno. Myślę, że łatwiej byłoby nam poznać odpowiedź na pytanie Słowackiego, gdybyśmy tworzyli tę prywatną historię ludzkości. Pamięć i tożsamość są u nas zachwiane. Tak się dzieje, kiedy nie rozmawiamy ze swoimi rodzicami na poważne tematy, a oni nie rozmawiali na nie ze swoimi rodzicami. Nie powinniśmy popełniać tych samych błędów.

A, generalizując, powielamy je?

- Spotykam się z najmłodszym pokoleniem artystów i dla nich pewne rzeczy, które przywołuję, są nieznane. Są tajemnicą. W ten sposób nie możemy budować przyszłości, bo tak naprawdę nie wiemy jaka była nasza przeszłość, a w związku z tym - jaka jest nasza tożsamość. Jestem z urodzenia wrocławianinem. Wychowałem się w mieście, w którym po 1945 roku wymieniona została cała ludność. Podobnie było w Koszalinie. Dokładnie. Kiedy od dyrektora BTD Zdzisława Derebeckiego otrzymałem propozycję zrobienia spektaklu muzycznego, wstępnie rozmawialiśmy o piosenkach Toma Waitsa, Jacquesa Brela. Ale przyszło mi do głowy, że mogę opowiedzieć coś o sobie, a jednocześnie coś o Koszalinie. Ale jednocześnie o Szczecinie, Gdańsku, wielu innych miastach. Wszędzie było podobnie...

Tu aż się prosi o cytat z pana piosenki: "W polskim Wrocławiu niemieckie domy to właśnie moja ojczyzna..."

- Ale przecież ten tekst może brzmieć nieco inaczej: W polskim Koszalinie, Słupsku, Szczecinku niemieckie domy, niemieckie drzewa, to właśnie moja ojczyzna.

Czy jest on wciąż aktualny? Trzecie pokolenie po wojnie traktuje swe domy jako polskie. Nawet nie poniemieckie.

- I ma do tego pełne prawo, ale nie zwalnia nas to z pamięci. Przez zasiedzenie nie możemy zapominać o historii, bo to jest ogromnie ważne również w innym kontekście. Chciałbym, żeby mój kolega na Ukrainie zaśpiewał: polskie domy w ukraińskim Lwowie to moja ojczyzna. Tego brakuje. Jeśli my nie będziemy pamiętać, co zdarzyło się na naszych ziemiach, nie możemy oczekiwać od naszych partnerów po wschodniej stronie granicy, by oni pamiętali o nas, budując swą tożsamość. Upominamy się o Cmentarz Na Rossie, czy Cmentarz Łyczakowski, a gdzie są niemieckie cmentarze we Wrocławiu, Szczecinie? Splantowaliśmy je, zamieniliśmy w parki. To jest mój wyrzut sumienia. Historia jest ciągłością. I ja w spektaklu chcę opowiedzieć, co było.

I stosuje pan metaforę.

- Mówię o młodych artystach, którzy szukają miejsca, żeby grać. Tak naprawdę szukają miejsca w życiu i zderzają się z różnymi opowieściami: rodziców, dziadków, miejsc. Miejsc które rozpoznamy. Zdecydowanie. Padają konkretne nazwiska, daty. Poznałem fantastycznych ludzi z grup rekonstrukcyjnych, współpracowałem z Muzeum. Ludzie w Koszalinie prowadzą blogi, rozmawiają o historii. Jest ona wciąż żywa i ważna. Tu się zdarzyły ważne rzeczy. To taka Polska w pigułce. W mieście średniej wielkości jaskrawo widać wszystkie procesy. Wyraźniej, niż na przykład w Warszawie.

Podobno Koszalin miał wpływ na pana artystyczną drogę?

- Być może było to najważniejsze wydarzenie artystyczne w moim życiu... Mówię absolutnie serio! Przyjeżdżałem do Sarbinowa na wczasy z rodzicami jeszcze w latach 70. Kiedy wracaliśmy autobusem z Sarbinowa, ktoś dosiadał się w Koszalinie. Zatrzymaliśmy się przy Empiku, który istnieje do dziś. Zobaczyłem na wystawie płytę Marka Grechuty "Korowód". Zafascynowała mnie. Zatrzymałem autobus, dwadzieścia minut czekaliśmy, ku niezadowoleniu pasażerów, aż otworzą Empik. Kupiłem tę płytę i ona chyba zadecydowała o moim życiu...

___

Roman Kołakowski - urodził się 8 czerwca 1957 we Wrocławiu. Polski kompozytor, poeta, piosenkarz, gitarzysta i tłumacz. Reżyser teatralny i estradowy, autor wielkich widowisk plenerowych.



Joanna Krężelewska
Głos Koszaliński
24 września 2016