Zagubiona namiętność

Przyjdzie może taki czas, iż ten okrutny i cyniczny dramat, jaki nam życie gotuje, nie zrobi na nas większego wrażenia - pisał Strindberg w przedmowie do "Panny Julii", a był rok 1888. Po ponad stu latach, problem społecznej niższości i wyższości, miłości i pożądania, dobra i zła, ciągle nas obchodzi. W teatrze w Gnieźnie publiczność przyglądała mu się w skupieniu.

Na małej scenie długi stół, wokół szafki kuchenne, wzdłuż nich na niewysokiej ścianie pozawieszano noże: małe, duże, grube cienkie, tępe, ostre. Na jednej z szafek siedzi drobna kobieca postać, z opuszczoną głową. Półmrok. Tak na gnieźnieńskiej scenie zaczyna się "Panna Julie" Augusta Strindberga w reżyserii Filipa Gieldona, w nowym, miejscami rewelacyjnym, przekładzie Mariusza Kalinowskiego. Kiedy błyśnie światło, martwa, ciemna podłoga zamienia się w taflę żywej wody (świetnie odbijającej światło). Bohaterowie brodzą w niej przez cały spektakl, każdym ruchem uwalniając lawinę dźwięków. Sam pomysł wody na scenie, choć nienowy, wykorzystywany również w operze, wydaje się tu jak najbardziej adekwatny. Dramat trojga osób rozgrywa się w Noc Świętojańską, święto jedności, połączenia ognia i wody, słońca i księżyca, mężczyzny i kobiety, urodzaju i płodności, miłości i radości, pełnym magii i wróżb. Panny puszczają tego dnia wianki na wodę, a kawalerowie próbują je wyłowić. Można sobie wywróżyć szybkie zamążpójście albo staropanieństwo. Woda to też symbol niestałości, przeobrażenia, ale i - odrodzenia ciała i ducha, zmartwychwstania, potęgi, oczyszczenia, chrztu, mądrości, prawdy, dobra i zła, łaski i zapomnienia.

Młoda, dobrze urodzona Julie uwodzi Jeana, pracownika swego ojca, mężczyznę przystojnego acz nisko urodzonego, więc biednego. Zabawa rozkapryszonej panny, zmienia się w niebezpieczną grę - jak się okazuje - śmiertelnie poważną. Powierzchowna, erotyczna fascynacja przechodzi w głębsze uczucie, wyzwala u dziewczyny pragnienie bycia kochaną. Z panującej nad swoim sługą władczyni, Julia staje się uległą niewolnicą. Jej kochanek, Jean zapomina o własnym, podłym statusie społecznym i chętnie zamienia się z nią na role. Okazuje się, że ma niesamowity talent do odgrywania "pana i władcy". Podobno osoby poniżane i upokarzane w dwójnasób potrafią oddać to, czego doświadczyły. Jean jest tego znakomitym przykładem. Z rolą dominującego samca radzi sobie znakomicie - do czasu, aż zadźwięczy dzwonek, wzywający go na służbę, głos pracodawcy uświadamia mu jego rzeczywistą pozycję na drabinie społecznej. Plecy Jeana automatycznie pochylają się w ukłonie, od lat ćwiczonym. Emocje wracają na swoje miejsce. Doskonale wie o tym jego narzeczona, pomoc kuchenna Krystyna, która z góry wybacza mu romans z córką pracodawcy. Jest przekonana, że status społeczny Jeana, prędzej czy później się o niego upomni. Tak, jak pozycja społeczna panny Julii, zdeterminuje jej ostateczną decyzję. Namiętności połączą tych dwoje na chwilę, ale ta miłość nie będzie trwała wiecznie.

W gnieźnieńskiej "Pannie Julie" to Jean jest głównym bohaterem. Paweł Dobek świetnie poprowadził swoją rolę - od nieśmiałego, pokornego i uległego pracownika, do władczego, okrutnego, pomiatającego wysoko urodzoną kochanką, gbura. W postaci Jeana nie było ani jednej fałszywej nuty. Aktor całkowicie zapanował nad publicznością, nie dając jej ani na chwilę zwątpić w prawdziwość wypowiadanych przez siebie kwestii. Blado na jego tle wypadła, grana przez Matyldę Paszczenko (gościnnie), panna Julie. Nie wiem, czy aktorkę zjadła trema, czy też była niepogodzona z graną przez siebie postacią. W jej słowach, ruchach, gestach nie było prawdziwej, zaplątanej we własne uczucia i pragnienia, kobiety. Zabrakło emocji, które pozwalałyby uwierzyć w tragedię odtrąconej, poniżonej kochanki. Zamiast tego pojawiło się nerwowe napięcie i beznamiętne dialogowanie. W jednej tylko scenie aktorka była prawdziwa - gdy po zbliżeniu z Jeanem, wchodzi na scenę odmieniona, uległa, ale i przerażona, jakby nagle łuski spadły jej z oczu. Wierzę, że kolejne spektakle pozwolą aktorce wejść głębiej w duszę swojej bohaterki.

Dobrze poradziła sobie Michalina Rodak z niełatwą rolą Krystyny, świadomej bycia zdradzaną, a jednak pełnej wiary, że klasa społeczna wiąże silniej niż najgorętsza nawet namiętność.

Znakomitym pomysłem inscenizacyjnym okazał się, umieszczony nad stołem, duży, panoramiczny ekran, na którym oglądamy całe przedstawienie jakby z lotu ptaka (brawa dla scenografki Anny Tomczyńskiej). W pierwszej chwili można pomyśleć, że to transmisja na żywo, dopiero drobne przesunięcia obrazu w czasie uświadamiają, że mamy do czynienia z wcześniejszym nagraniem.

"Panna Julie" w interpretacji Gieldona to jeden z tych spektakli, które publiczność ogląda w ciszy i skupieniu, wchodząc w świat jej bliski, choć wykreowany ponad wiek temu. Z pełną świadomością, że oglądane na scenie emocje, mogą także wydarzyć się w ich życiu.

Nie sprawdziły się przepowiednie Strindberga z przedmowy do sztuki: "Wziąłem ten wątek z życia, tak jak mi go przed laty opowiedziano, bo wywarł na mnie duże wrażenie i wydał mi się odpowiedni do tragedii. Przyjdzie jednak może taki czas, gdy będziemy już tak wyrobieni i oświeceni, iż ten okrutny i cyniczny dramat, jaki nam życie gotuje, nie zrobi na nas większego wrażenia. I odłożymy na bok mocno zużyte i nieporęczne narzędzia myśli zwane uczuciami, ponieważ staną się one zbędne, a nawet szkodliwe w chwili, gdy zmysł krytyki osiągnie pełny rozwój".

Jak to dobrze, że ciągle jeszcze uczucia nie wydają się nam zbędne, choć życie często namawia do cynizmu, jako najlepszej formy obrony przed dramatem, który w każdej chwili może nas dopaść.



Iwona Torbicka
www.kulturaupodstaw.pl
17 lutego 2017
Spektakle
Panna Julie
Portrety
Filip Gieldon