Zanurzona w naszej rzeczywistości

Z Shirą Geffen, scenarzystką i współreżyserką "Meduz", rozmawia Paweł Smoleński.

Paweł Smoleński: Czy naprawdę sądzisz, że człowiek nie popełni samobójstwa, jeśli nie znajdzie właściwych słów do pożegnalnego listu? Shira Geffen: Wymyśliłam tę scenę, bo jeśli do samobójstwa jest potrzebny piękny list, to pomyślmy, o ile więcej jest potrzebne do życia. Samobójcą może być ktoś, kto jeszcze rok wcześniej był szczęśliwy. I nagle wszystko się sypie. Nie musi nawet wiedzieć, co dokładnie idzie źle. Trzy lata temu spotkaliśmy się w Tel Awiwie. Czas był bardzo gorący i rozpolitykowany - akurat ewakuowano izraelskie osiedla w Strefie Gazy - a ty i twój mąż Etgar Keret opowiadaliście mi o waszym filmie „Meduzy”. Nie chciało mi się wierzyć, że zrobicie taki film - kilka splecionych ze sobą historii bardzo różnych kobiet - mogący rozgrywać się wszędzie. Gdyby nie telawiwskie plaże i jedno zdanie, które pada z ekranu, a brzmi mniej więcej tak: „Czego Arab szuka u Szekspira?”, nie miałbym pojęcia, że to film izraelski. - Izrael jest bardzo polityczny. Ale to nie znaczy, że wszystko, co robię, musi być zanurzone w polityce. Pomysł na film wziął się z napisanej kiedyś nowelki o małej dziewczynce z kółkiem ratunkowym, która wchodzi do wody i idzie daleko w morze. Nikt tego nie zauważa, bo jej rodzice, z którymi poszła na plażę, akurat się kłócą. Jak zawsze. To twoja historia. - Moja. Moi rodzice rozstawali się, schodzili i znów rozstawali. Planowali wspólny, miły wypad na plażę, a wychodziła straszna awantura. Mama nie chciała kupić mi lodów, tata zapytał dlaczego, mama, że kupi później, a w ogóle to jeśli chciał kupić, to dlaczego nie kupił od razu. Pamiętam, że wtedy weszłam do wody, szłam i szłam, aż straciłam grunt pod nogami. Zostało to we mnie, chyba na zawsze. Ale taka historia pokazuje coś uniwersalnego: sprawy dorosłych oglądane przez dzieci, a nawet szerzej - po prostu ludzi i ich wzajemne relacje. Tu nie ma nic politycznego. To po prostu zwykły ludzki dramat. Może przydarzyć się wszystkim, pod każdą szerokością geograficzną. Poza tym wolno pracuję. Dopiero z czasem umiem dobrać się do spraw, które wydarzyły się dawno temu. Mam własną historię jeszcze sprzed mojego politykowania, mam rodzinę, nieopowiedziane problemy. Uznałam, że o tej plaży mogę już opowiadać. A skąd się wzięły kolejne wątki filmu? - Historię panny młodej, która podczas wesela zatrzaskuje się w kiblu i łamie nogę, wzięłam z teatru. Zaś filipińską opiekunkę miała moja babcia, jak zresztą wiele starszych ludzi w Izraelu. Wszystko to razem - dziewczynka z kółkiem, panna młoda z nogą w gipsie, relacje między zagubioną, tęskniącą za domem Filipinką a starą Izraelką - oglądałam wcześniej, nim zaczęłam angażować się w politykę, monitorować na punktach kontrolnych zachowanie izraelskich żołnierzy wobec Palestyńczyków. Zdaję sobie sprawę, że relacje izraelsko-palestyńskie, nasz strach, ich poniżenie i cierpienie, duma i ślepota obu narodów zasługują na filmy. Ale drobne historie zwykłych ludzi też zasługują. W „Meduzach” są w zasadzie same kobiety. Pokazujesz świat widziany ich oczyma. Jeśli pojawia się mężczyzna, to albo fajtłapa, który nawet nie zna ortografii, albo łobuz. - Ale kobiet też nie oszczędzam; kilka z nich to okrutne, bezduszne baby. Zrobiłam babskie kino, choć nie jestem feministką. Albo inaczej - jestem, lecz nie w takim bojowym, publicystycznym sensie. "Meduzy" mogą wyglądać na film kobiecy tylko dlatego, że nie ma zbyt wielu kobiet reżyserek czy scenarzystek. Historie z "Meduz" są na pozór babskie, bo rozgrywają się między kobietami. Miłość, zrozumienie, współczucie, bliskość, tęsknota - to nie jest potrzebne tylko kobietom. Tyle że mężczyźni jakoś o tym nie chcą mówić, bo to - myślą - jest mało męskie. Zwłaszcza w Izraelu, gdzie dziewięciu na dziesięciu facetów pozuje na macho. Trzy lata temu żartowaliście z Etgarem, że ten film nigdy nie powstanie. - Miałam kłopot, jak przekonać producentów, opowiedzieć im film w zasadzie bez akcji, zbudowany z kilku impresji, jak wiersz. Nie da się przecież opowiedzieć wiersza. Miałam wszystko ułożone w głowie, wiedziałam, czego chcę. Lecz nie umiałam o tym mówić. Zaryzykowali. I wyszli na tym dobrze. Debiut i od razu nagroda na ubiegłorocznym festiwalu w Cannes. - Robiliśmy "Meduzy" bardzo długo, a to sprawiło, że już nie bardzo wiedzieliśmy, czy film jest dobry, czy może przekombinowany, kiepski. Nagle niespodzianka - zaproszenie z Francji. Wsiadamy w samolot, pokazujemy film, pakujemy walizki i do domu. Na lotnisku telefon, że mamy nagrodę. Popłakaliśmy się z radości. Co o „Meduzach” mówiła francuska widownia? - Że to łącznik z dzieciństwem, droga do zrozumienia bliskich. Że przez to jest jakoś uniwersalny; tak uznało canneńskie jury. Trochę smutny. Ale też z happy endem, bo w końcu każda z portretowanych przeze mnie kobiet dostaje to, czego pragnie. Może nie w całości, tylko kawałeczek, ale jednak. Następny film zrobię też o kobietach i też będzie miał formę impresji, kolażu. Ale myślę, że pokażę więcej Izraela, a nie tylko plaże. Historia Palestynki i Izraelki musi być zanurzona w naszej rzeczywistości. Jeśli się uda, będziesz zadowolony, bo takiej historii nie da się opowiedzieć bez polityki.

Paweł Smoleński
Gazeta Wyborcza
24 kwietnia 2008
Portrety
Shira Geffen