Zaśpiewaj mi kołysankę

„Tylko jeden dzień" Śląskiego Teatru Lalki i Aktora mówi o rzeczach poważnych zupełnie niepoważnie. Jednak opuszczając teatr widz nie ma wątpliwości, że oto zobaczył spektakl piękny.

O wartości dzieła stanowi nieuchwytny powiew czegoś wielkiego i radosnego, co jest ponad nami. Harmonia, choćby złożona z posępnych tonów, błazeństw niegodnych poważnego teatru oraz refleksji ogromnej wagi sprawia, że opuszczając teatr widz nie ma wątpliwości, że oto zobaczył spektakl piękny. Spektakl, który śmieszy nieczułych, ale i zasmuca najbardziej wrażliwych, mówiąc o rzeczach poważnych zupełnie niepoważnie.

Dwójka głównych bohaterów spotyka małą, kruchą istotkę jednodniową muszkę Jętkę (w tej roli fantastycznie wypadła Katarzyna Prudło), rezolutną, uroczą i pełną wdzięku. Nieświadomą kruchości swego istnienia, policzonych „godzin" życia, żyjącą właśnie tytułowy „tylko jeden dzień". Wypadki dzieją się szybko, w wyniku nieporozumienia zostaje przekonana, że to nie jej, ale jednemu z nowo poznanych kompanów pozostał tylko jeden dzień życia. Cała trójka wyrusza w podróż w poszukiwaniu przygody, przyjemności a przede wszystkim prawdziwej przyjaźni.

Dzieciaki dostają to, co najbardziej lubią – dużo nieskomplikowanego humoru, hałasu, pędu akcji i soczystych bohaterów, bez lukru i infantylności. Na uwagę zasługuje fantastyczna muzyka Pavla Helebranda i jej trafne włączenie w przebieg akcji i spersonifikowanie w postaci muzykującego Piotra Janiszewskiego. W zabawnej, recyklingowej scenografii Pavla Hubicki, przypominającej scenerię miejskich podwórek, w których często bawią się sami widzowie z wielkim, żeliwnym koszem na odpady, najmłodsi mogą się poczuć jak u siebie. Dla wzmocnienia onomatopeicznego efektu, sami bohaterowie przemawiają niekiedy językiem kloszardów - przaśnym i niestety, nieco wulgarnym (pełno tu „idiotów" i „świń") jakby zapomniano o wrażliwości najmłodszego widza. Winą za to obarczyć trzeba współczesny świat, i nas samych – czy i my w ten sposób nie rozmawiamy? Pytania budzi także sposób zarysowania relacji damsko-męskich, bez nachalnych podtekstów, ale jednak tworzący pewne napięcia, zupełnie obce światu dziecka. W gonitwie przygód jednego dnia, główna bohaterka całkiem serio (i nie bez następstw) wyznaje, że chce się ożenić i mieć dzieci. Miedzy nią a jej towarzyszami rodzi się coś więcej niż tylko przyjaźń – obydwoje zdają się po cichu podkochiwać w głównej bohaterce. Wszystko to sprowadza akcję w szereg scenek sytuacyjnych, w których mamy zainscenizowany ślub między dwoma głównymi bohaterami płci męskiej. Twórcom, jak można mniemać, nie chodziło o wyciąganie wątków ideologii gender, a jedynie o grę wzorcami. Dzieciaki na widowni doskonale chwytają w lot, że pewnych wzorców nie da się zastąpić. Przesłanie trochę wątpliwej jakości, ale można przełknąć tę kość, bez uszczerbku na zdrowiu młodego widza.

Sztuka Martina Baltscheita, przy swoim uroczym dziwactwie i trochę abstrakcyjnie obsadzonych bohaterach posiada kilka doskonale przemyślanych scen. I są to majstersztyki. Niewinna i nienachalna intryga zgrabnie przeplata się z tym, co w spektaklu Bogdana Nauki najważniejsze – z pożegnaniem, odchodzeniem i śmiercią. A przecież są to rzeczy, o których czasem nie potrafią mówić nawet dorośli. Wzrusza scena finałowa, w której bohaterowie śpiewają Jętce kołysankę. Aby nie było zbyt poważnie, twórcy urządzili dzieciom miękkie lądowanie w postaci fontanny mydlanych baniek, a dorosłemu widzowi pozostawili furtkę do następującej interpretacji: może, mimo nieuchronnego finału, ziściło się marzenie Jętki, i warto żyć by cieszyć się każdą chwilą? Może dziesiątki ulotnych baniek to metafora dzielnej muszki odradzającej się niczym feniks z popiołu? Zobaczcie sami!

 



Alexandra Kozowicz, AGX086599
Dziennik Teatralny Katowice
7 listopada 2014
Spektakle
Tylko jeden dzień