Zatapiając katedrę

Dość długo zastanawiałam się nad nadaniem tytułu tej recenzji, bowiem jak dokonać pewnego rodzaju kompilacji Dni Teatru i Dramatu Austriackiego i zawrzeć to w jednym, krótkim tytule? Niemniej postawiłam na "Zatopioną katedrę"- ostatnią propozycję, którą zaserwował nam szczeciński Teatr Współczesny w ramach DTiDA.

Cóż mogę napisać, zamiast słowa wstępu? Jedyne, co wydaje mi się dopasowane do walorów sztuki to fragment biuletynu informacyjnego o Dniach Austriackich - (…)” Gert Jonke w „Zatopionej Katedrze” stworzył prostych bohaterów: parę nowożeńców, demolującą pokój podczas kłótni, lekarza, rezydentów domu starców (…)”. Hmmm, teoretycznie tak, ale w praktyce ośmielę się niezgodzić, niezgodzić z „prostotą” postaci. Ale po kolei….

Pusta scena. Pusta nie tylko ze względu na brak aktorów ale i rekwizytów, pusta wręcz permanentnie. Nagle wchodzi - mamy wrażenie, że całkowicie wyrwany z kontekstu- przedsiębiorca pogrzebowy (Jakub Perkowski), który to, zachwalając swe funeralne umiejętności, wychodzi z propozycją do władz teatru, by tee zaszczyciły najbliższy pochówek jakimś przedstawieniem, godnym szanownego zmarłego.

Za chwilę pojawiają się Nowożeńcy - Ona (Barbara Biel) pochodzi z „zacnej” rodziny, która od lat para się hotelarstwem i On (Maciej Litkowski) pełni rolę jej męża, oddanego, by nie powiedzieć -  poddanego, syna swej matki, a także zakochanego w swoim fachu hydrologa. Ich dialog początkowo pełen ciepła i filozoficznych dysput o „rozciągliwości nocno- czasowej” wraz ze stopniowym nagromadzaniem emocji zmienia się w słowną walkę. Małżonkowie, używając trywialnych w powszechnym rozumieniu wyrazów wnikają bezpośrednio w swe bolączki, wady i pragnienia. Posługują się epitetami w stylu „szczur-chór-gbór”, „decydencie- maklomencie- impotencie”, czy też „córko- bójko- kurko” wyrzucają sobie wzajemnie swe pretensje, które dokraszone są poszczególnymi etapami z ich życia, kiedy to nie byli jeszcze ze sobą „na dobre i złe”.

Potem zmienia się scena, z dość intymnej alkowy na bardzo publiczny dom……może nie „wariatów”, ale szpital z ograniczoną odpowiedzialnością za czyny swoich starszych, schorowanych pacjentów. Widzimy tu demoniczną pielęgniarkę - panią Tarczycką (Natalia Kalita), której niepokojąca czerń kitla nie jest bynajmniej przypadkowa; rodziców Państwa Młodych, którzy tańczą walca, opowiadając jednocześnie swe historie życiowe oraz popełniającą akt samospalenia Florentynę (Anna Gojarska), przekonaną, że jest samotnym drzewem.

Na uwagę zwraca ruch sceniczny, który jest dziełem Arkadiusza Buszko. Aktorzy poprzez cielesną ekspresję wyrażają swój ból, zachwyt, chorobę psychiczną… Każdy gest jest bardzo pomyślany, widać, że „autor chciał coś przez to powiedzieć”, chciał, by widz zobaczył i poczuł to, co bohaterowie. A bohaterowie? Bynajmniej nie są oni prości! To jednostki poszukujące, które nie do końca mogą odnaleźć się w otaczającym ich świecie. Ich nie do końca skoordynowane zachowania, rozmowy przerwane wpół słowa, by za chwilę zacząć w innym kontekście, mimika, tembr głosu - to wszystko składa się na wizerunek postaci, w których każdy widz mógł odnaleźć kawałek samego siebie, bo w każdym z nas jest coś w wariata, a im bardziej temu zaprzeczamy, tym bardziej stajemy się chorzy…

Jednym z dość odważnych pomysłów Gerta Jonkego był motyw sparafrazowanej modlitwy, którą aktor bardziej dotykał Boga, niźli się do Niego modlił. :"(…)Boże, Tyś zbawił ludzi, ale dlaczegoś zapomniał o psach i muchomorach sromotnikowych?(…)" - oto modlitwa, która finalizuje spektakl. Tak wygląda wg autora absurd świata, gdzie wszystko żyje na zasadzie odwróconego Dekalogu, gdzie wszystko powoli ulega wynaturzeniu, a w konsekwencji nieuniknionej zagładzie.

Co jeszcze? Acha, tytuł. „Zatopiona katedra”, która zatopiona jest tylko do czasu, do pewnego momentu, kiedy (…)”wody jeziora [o którym mowa jest przez cały spektakl - przyp. autora] opadną i wynurzy się katedra- symbol piękna (…)”, pojawia się pytanie: jakiego piękna? Jorke, zadając je, sugeruje widzowi jednocześnie odpowiedź: chodzi tu o piękno minionego świata, świata, do którego teoretycznie nie ma już powrotu, którego współczesny człowiek utopił w jeziorze kłamstw i zdrad, w chorobach psychicznych i quasipsychicznych, w Prozacu i amfetaminie „na wzmocnienie”… Jednak istnieje szansa powrotu do początkowego ładu i spokoju i jest to chyba dobry czas, albowiem wydaje mi się, że tytułowa katedra, jako obiekt spersonifikowany, posiada własny instynkt samozachowawczy i wynurza się mając pewność, że ludzkość nie zatopi jej po raz drugi. Owa katedra jest więc nie tylko symbolem piękna, które utraciliśmy, ale również piękna, które możemy jeszcze zyskać…

Po zakończeniu tego, nomen omen, bardzo dobrego przedstawienia miało miejsce podsumowanie Dni Teatru i Dramatu Austriackiego. Spodziewałam się czegoś więcej, chociażby zaplanowanej dyskusji panelowej, która miała być zwieńczeniem imprezy. Niestety, nie doszła ona do skutku, odbyło się natomiast losowanie nagród w postaci biletów na przyszłe widowiska Teatru Współczesnego. Dyrekcja podała również wyniki pewnego rodzaju plebiscytu, jaki kraj miałby być bohaterem następnych Dni Teatru. Zgromadzona licznie publiczność zaproponowała Rosję i to jej twórców najprawdopodobniej będziemy podziwiać w przyszłorocznej odsłonie festiwalu.

Dni Teatru i Dramatu Austriackiego



Małgorzata Maciejewska
Dziennik Teatralny Szczecin
24 grudnia 2008
Spektakle
Zatopiona katedra