Zatrzymani

"Proces" w reżyserii Krystiana Lupy, najbardziej wyczekiwana premiera tego roku, toczy się w dzisiejszej Polsce, a jej bohaterowie zagadują strach, bezradność i poczucie końca.

Ktoś musiał zrobić doniesienie na Józefa K., bo mimo że nic złego nie popełnił, został pewnego ranka po prostu aresztowany" - brzmi słynne pierwsze zdanie powieści Franza Kafki. "Im dalej w głąb uporczywych zdań, tym ciemniej - tłumaczy swoją fascynację utworem Krystian Lupa w dzienniku pisanym podczas tworzenia spektaklu. - Nie dowiemy się, za co bohater jest zatrzymany, o co oskarżony... Nie dowiemy się też, czy rzeczywiście jest niewinny... On zresztą też nie wie... Wie w ogóle coraz mniej, ale podejmuje rozpaczliwe zmaganie, nierówną walkę z Nieznanym. (...) A jednak natrętna prawdziwość tego, co się zdarza, nie pozwala nam pozostać na zewnątrz, budzi niepokojąco osobiste analogie... To ja, to my - JESTEŚMY ZATRZYMANI".

Scenografia nie pozostawia złudzeń - wielki, pusty pokój z drzwiami i oknem, w środku stół i krzesła to przestrzeń emblematyczna dla teatru Lupy. Nowością jest za to telewizor. Pani Grubach (Bożena Baranowska) i Franz K. (Andrzej Kłak, grana przez niego postać łączy cechy Józefa K. i Franza Kafki) oglądają jeden z programów publicystycznych, w którym politycy dyskutują o problemie dzikiej reprywatyzacji. Bryluje Ryszard Czarnecki z PiS, opisuje marny stan polskiego sądownictwa, co ma być kolejnym argumentem za powołaniem komisji śledczej do spraw afery reprywatyzacyjnej. "Proces" Lupy dzieje się tu i teraz.

Hasło "komisja śledcza" w spektaklu powróci, nowa forma osądzania, za Kafką i za rzeczywistością, zostanie pokazana jako proceder tyleż skompromitowany i nieudolny, co widowiskowy i przerażający. Nad prawem triumfuje doraźnie pojmowana sprawiedliwość, kodeksy są pełne pornograficznych rysunków, adwokaci nie mają dostępu do akt, reprezentują swoich klientów na podstawie plotek, przecieków i znajomości. Wszystko jest przypadkowe i tymczasowe albo przeciwnie - dawno przesądzone. Cała machina, dochodzi do wniosku Franz K., działa tylko po to, by człowieka skompromitować i złamać. Na widowni sądowej zasiada suweren, to przed nim toczyć ma się widowisko.

K. z początku jest nastawiony bojowo, buńczucznie obnaża nieudolność nowego sądu, brak powagi, niezgodność z prawem, i aresztowania, i całego sądu. Jednak logiczne argumenty nie mają w dzisiejszej Polsce żadnego znaczenia, co Lupa pokazuje w tyleż drastyczny, co skuteczny sposób. Przemowę K. przerywa Student - asystent sędziego, rzucając się nagle na żonę woźnego i gwałcąc ją, przy zupełnym braku reakcji zgromadzonych. To wytrąca K. z rytmu, pozbawia go języka, bo do rzeczywistości, która wypadła z ram logiki, nie pasują logiczne argumenty i znane dotąd słowa. Jak mówić o dzisiejszej rzeczywistości, w której nic już nie znaczy tego, co znaczyło jeszcze niedawno, a sensy i definicje ustalane są na bieżąco i stale się zmieniają? Jak opisać swoje uczucia i jak działać? To najważniejsze pytania spektaklu.

Odbierając dzień po środowej premierze "Procesu" Order Komandora Sztuki i Literatury w ambasadzie Francji, Lupa zestawiał Francję, kraj racjonalności, i Polskę - królestwo irracjonalnego. Jak się porozumieć?

Premiera "Procesu" odbyła się w Nowym Teatrze w Warszawie dzięki współpracy czterech stołecznych scen, środkom z warszawskiego ratusza oraz od francuskich teatrów i festiwali, które włączyły się w produkcję spektaklu i zamierzają go u siebie pokazać. Historia inscenizacji jest długa, znacząca i ma odbicie na scenie.

Pierwsze próby odbyły się w marcu 2016 r. w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Ale w sierpniu tego samego roku po trwających 16 minut obradach komisja konkursowa (głosami głównie osób związanych z dolnośląskim urzędem marszałkowskim) wbrew zespołowi aktorskiemu wybrała na nowego dyrektora sceny Cezarego Morawskiego, a potem zaczęły się zwolnienia aktorów i zdejmowanie kolejnych spektakli z afisza. I Lupa zawiesił prace nad premierą. W międzyczasie powstał Teatr Polski - w podziemiu: aktorzy i dawni reżyserzy tworzą kolejne spektakle, grane gościnnie w rozmaitych przestrzeniach. Próby do "Procesu" zostały ostatecznie wznowione w sierpniu tego roku, z wrocławską obsadą na warszawskim uchodźstwie.

Cała historia "dobrej zmiany" w teatrze ma odzwierciedlenie w drugiej części spektaklu. K., meandrując po korytarzach sądowych, trafia do poczekalni, w której spotyka oskarżonych, czekających, tak jak on, na rozprawę. Mają zaklejone czarną taśmą usta. To aluzja zarówno do tego, że część aktorów Polskiego ma sprawy w sądzie pracy, jak i do akcji protestacyjnej - czarna taśma na ustach była symbolem protestu przeciw pacyfikowaniu Polskiego i gestem solidarności wobec aktorów i aktorek teatru. Słyszymy serię z karabinu maszynowego i widzimy na filmie padających aktorów.

Kolejnym komentarzem do psychicznej kondycji niedawnych aktorów wrocławskiego Polskiego jest powstała na bazie improwizacji scena, w której, leżąc na szpitalnych łóżkach, Andrzej Kłak, Marta Zięba, Małgorzata Gorol i Adam Szczyszczaj płynnie przechodzą od grania postaci (Franza Kafki, związanych z nim kobiet: Felicji Bauer i Grety Bloch oraz przyjaciela i wydawcy "Procesu" Maksa Broda) do opowieści o własnych odczuciach aktorów do niedawna jednej z najbardziej prestiżowych scen w kraju, dziś próbujących odnaleźć się w nowej sytuacji. Szczyszczaj/Brod czyta futurystyczną książkę o Polsce w roku 2017, gdy ktoś z rozpaczy "pali się na placu centralnym". Gdy Piotr Szczęsny decydował się pod Pałacem Kultury i Nauki na ten dramatyczny akt niezgody na autorytarną politykę PiS, próby Lupy i jego aktorów odbywały się w mającym siedzibę w PKiN Teatrze Studio.

Aktorzy powtarzają bardzo "Lupową" frazę: "wykolejenie marzenia". Na plakacie do spektaklu człowiek witruwiański autorstwa Leonarda da Vinci, symbol człowieka twórczego, kreatywnego, ma związane ręce. W tej części spektaklu pada też pytanie do Franza Kafki: dlaczego nie uratował sióstr przed Holocaustem, w skrócie: dlaczego sztuka nie pomaga żyć, dlaczego nie ma siły sprawczej? Na koniec aktorzy pytają nas, widzów: może my wiemy, co robić?

Moment spojrzenia w stronę widowni byłby świetnym finałem "Procesu", otwarte pytanie mogłoby być nie najgorszą puentą spektaklu o naszym wspólnym przecież zakleszczeniu w złowrogim absurdzie. Bo Lupa nie udaje, że robi przedstawienie uniwersalne, nie ma tu tak często używanego przy okazji interpretacji "Procesu" kontekstu religijnego (grzech pierworodny), totalitarnego, rozrastającej się krytyki, wszechwładnej biurokracji (socjalistycznej czy kapitalistycznej) czy też opowieści o zdegenerowanej, inwazyjnej rodzinie. Kościół pojawia się pod koniec, w postaci Kapelana Sądu (wspaniały Andrzej Szeremeta), który po wygłoszeniu odpowiednio księżowskim tonem parabiblijnej przypowieści jasno deklaruje się jako funkcjonariusz państwa i systemu, którego ofiarą jest K.

A po drugiej części Lupa funduje nam trzecią i spektakl, już teraz pięciogodzinny i rozgrywany w męcząco somnambulicznym tempie, dorzuca kolejne, niechcące się skończyć sceny. Staje się siedmiogodzinnym spektaklem-monstrum, scenicznym potworem, odpowiednikiem transmitowanych przez telewizję obrad kolejnych komisji śledczych. Tu też wszystko polega na gadaniu.

Nikt nie widzi wyjścia z sytuacji, postacie zamęczają same siebie i siebie nawzajem. Strażników, którzy pilnują Franza K., zobaczymy późno, wcześniej przez długie minuty K. będzie sam się zadręczał dywagacjami nie tyle o swojej winie, co na temat swojego zachowania wobec śledczych. Wyrzuca sobie, że nie był wystarczająco stanowczy. A przecież jako doradca bankowy potrafił być przekonujący i stanowczy. Układa w głowie i powtarza na głos monolog, który powinien był wygłosić, wymyśla celne riposty, które nigdy nie padły.

Swoją bezsilność zagadują też inne postacie, słowa wylewają się z kolejnych ust: na wpół szalonego adwokata Masa-li (Piotr Skiba), bredzącego jak w malignie, snującego wizję własnej (prawie) omnipotencji artysty-malarza, kapelana z gębą pełną przypowieści, analizującej swoje relacje z ludźmi Felicji i Broda/ Szczyszczaja. "Przestańmy wreszcie trzepać ozorami. Bezsensowne gadanie. Bezsensowne ględzenie teatru, które nic nie jest w stanie powiedzieć..." - irytuje się K. gdzieś w piątej godzinie spektaklu, który potrwa jeszcze dwie.

Wiele scen rozgrywa się na łóżkach albo na podłodze, bohaterowie apatycznie leżą, sparaliżowani traumą i strachem. Gdy ciotka (Halina Rasiakówna) zagląda do pokoju K., widzi go zalanego jakąś galaretą i spowitego pajęczynami, jakby leżał tam wieki. Snują się po scenie w majtkach, w bieliźnie, obnażeni, odarci z publicznych funkcji i związanych z nimi prestiżem, i znaczeniem, bezbronni.

"Dlaczego tchórzycie przed tym wszystkim, co człowiek mógłby osiągnąć, dlaczego jesteście tak ciaśni i ego-tyczni, zapatrzeni we własne zapóźnienie, we własny niedorozwój? (...) Ludzie marni, tchórzliwi i egotyczni, ludzie nienawidzący. Nie chcemy żyć w waszym ciasnym, smutnym i pustym modelu życia. Dusimy się..." - mówi Brod/Szczyszczaj, leżąc na łóżku, bez najmniejszej wiary, że ktoś się jego słowami przejmie, że coś zmienią.



Aneta Kyzioł
Polityka
24 listopada 2017
Spektakle
Proces