Zbawienie przez ukąszenie

W "Nosferatu" Grzegorza Jarzyny nie ma cienia pastiszu, a tylko sen, liryzm i, niestety - patos.

W bardzo dekadenckie krainy zawędrował tym razem Grzegorz Jarzyna. "Nosferatu" to przedstawienie, w którym objawia się jeszcze raz wszystko, co w jego teatrze było dotąd manifestacyjnie melancholijne, przepełnione zwątpieniem i niemocą. Reżyser wprowadza nas w przestrzeń, która oprócz tego, że jest jakimś realnym miejscem, równie dobrze mogłaby być pejzażem wewnętrznym któregoś z bohaterów.


Albo jego samego. Po prawej przeszklona weranda, "laboratorium marzeń" Reinfelda, pierwszego wyznawcy Nosferatu (Lech Łotocki), pośrodku niepościelone łóżko, w którym spać będzie somnambuliczna Lucy (Sandra Korzeniak), po lewej dwoje wielkich drzwi prowadzących na zalaną słońcem werandę, powiewające na wietrze zasłony, cienie świata z tamtej strony. Wytwarzane w takiej scenerii obrazy mają w sobie słodycz, lepkość i ciężar rozgrzanego upałem wieczoru. Jarzyna zamiast epatowania grozą, mrokiem, tajemnicą przynależną każdej opowieści wampirycznej buduje sytuację realną i nierzeczywistą zarazem, stawia na ułudę piękna i harmonii. Nie ma tu żadnego zagrożenia, jest nastrój oczekiwania, nuda, pustka. Słowa padają rzadko, bohaterowie wchodzą i wychodzą z pokoju pozornie bez żadnego celu.

Jarzyna próbuje objaśnić wampiryczny fenomen poprzez wizję śniących kobiet. Lucy jest tu ważniejsza niż Mina (Katarzyna Warnke), ale obie są bardzo do siebie podobne: podatne na oddziaływanie nieznanych sił, są osobowościami mediumicznymi. Aktorki zostały fizycznie odmienione, Korzeniak ma rudą perukę, Warnke krótką blond fryzurę. Prawie połowa spektaklu to sceny, w których jedna z nich zasypia, śpi, śni, leży w hipnozie, letargu, stuporze, na granicy życia i śmierci. A my nie możemy oczu od nich oderwać - patrzymy, jak zapadają się w sobie, toną w bezruchu, niechęci do rozmów, sycą się chwilami, w których ich nie ma, żeby obudzić się już po tamtej stronie. Z ich pomocą Jarzyna chce wprowadzić widza w stan sennego odrętwienia, wydrążenia, wygaszenia reakcji. W nim przyjmie się bez protestu jego "romantyczne" założenie, że wampir rzeczywiście istnieje. Że jest możliwy. I Jarzyna wierzy. Tak, "jest", "może być" podobna istota. Oczekiwana - może się zjawić, możemy powołać ją do istnienia samym pragnieniem. Ryzykowny to zabieg, wręcz na granicy pretensjonalności. Reżyser z determinacją brnie w konsekwencje tego założenia. To dlatego nie ma dystansu do bohatera, do popkulturowego mitu. Nie idzie w pastisz ani w parodię, nie epatuje erudycją, odwołaniami do filmów Murnaua, Herzoga, Coppoli, do "Wywiadu z wampirem" ani nawet do serii "Zmierzch" czy serialu "Czysta krew". Jarzyna odrzuca narosły na tej historii kicz (trumny, krzyżyki, naszyjniki z czosnku), ale w zamian zostaje mu wielkie serio, czasem popada w patos i liryzm. Kiedy maluje sceniczne obrazy, zamyka opowieść w nastrojowości, przeestetyzowuje kadry, jakby patrzył na "Nosferatu" równocześnie oczami Viscontiego i Jarmana. Taki wybór perspektywy może fascynować, ale i drażnić widza. Skoro piękno w spektaklu Jarzyny jest powierzchnią, właściwie każdy kadr staje się obrazem-zagadką. Wygląda na coś, czym nie jest, prawdziwą treść mając pod spodem. Problem w tym, jaka to myśl, na jakiej skali rozpięta. Nosferatu przychodzi do scenicznego świata na proszony obiad jak gość w "Teoremacie". Tam przybyszem był wysłannik "Boga ukrytego" - apostoł, może anioł, który otwierał bohaterom oczy, wtajemniczał w seks, sztukę, szaleństwo, nicość. W "Draculi" Brama Stokera znalazł Jarzyna podobny schemat. Tyle że tutaj wampir nie przychodzi od Boga, bo Boga nie ma, Nosferatu twierdzi, że nie spotkał go od kilkuset lat. Szatana też nie, jest tylko on: istota z krainy śmierci, która przynosi śmierć będącą pozorem życia i daje ofierze egzystencję kaleką, ale jednak wieczną. Obcy, grany przez austriackiego aktora Wolfganga Michaela mówi z dziwnym akcentem, jakby bez rozumienia słów, które wypowiada, jakby wyuczył się zdań na pamięć i powtarza je od wieków w podobnej sytuacji. Uwiedzenie Lucy ma w sobie intensywność gwałtu, zakończonego zabójstwem za zgodą ofiary. Ciałem Korzeniak targają spazmy i dreszcze, jakby przejście na drugą stronę było największą z dostępnych kobiecie rozkoszy. Najbardziej efektowna scena przedstawienia to ta, w której Nosferatu wprowadza umarłą Lucy w raj i noc wiecznego życia i zabijania. Zza pleców przebranej w biel oblubienicy wampira wyrastają w mgnieniu oka w ciemności i pustce fantasmago-ryczne zielone pędy. Komputerowy, iluzjonistyczny trick daje pozór niewidzialnego życia, sztucznego, ale w jakiejś mierze rzeczywistego. Finał jest zupełnie inny niż u Stokera czy Murnaua. Ludzie przegrywają, są słabi, bezwolni, czekają na ukąszenia jak na wybawienie z pustki i monotonii. Wyssany Quincey (Andrzej Franieczek), wyssany Reinfeld, zaduszony Holmwood (Adam Woronowicz), zwampiryzowany Harker (Marcin Hycnar), rozbity i złamany Seward (Jan Englert), nawet van Helsing (Jan Frycz) traci wiarę w sens swego posłannictwa. Ale i wampir ma dosyć. Wieczność ma ciągle ten sam smak. Nosferatu przypomina bardzo starego Don Juana. "Zawsze czekałem na zachód słońca, teraz czekam na wschód" - mówi. Po ukąszeniu Miny, która niemalże sama oddaje się wampirowi, Nosferatu wypluwa z siebie jej krew. Jakby fałszywe życie już się w nim nie mieściło. Michael kładzie się na podłodze w pozie ukrzyżowanego Chrystusa i czeka na cios osinowym kołkiem. Cios nie następuje, bo zabicie wampira to jednak zabicie marzeń o nieśmiertelności. I nawet van Helsing się przed tym zawaha. Nosferatu wychodzi więc na słońce - zza zasłony bucha na scenę kłąb czarnego prochu. Wypełniło się. W spektaklu Jarzyny każdy rodzaj istnienia ponosi porażkę. Czemu? Bo niebo jest puste? Bo świat zmierza donikąd? Bo wszyscy - ludzie, wampiry, zwierzęta - są pomyłką natury, nawet sama natura jest pomyłką.



Łukasz Drewniak
Przekrój
22 listopada 2011
Spektakle
Nosferatu