Zbijanie romantycznej gorączki

Cesarz polskiego teatru Jerzy Jarocki zrealizował spektakl na podstawie "Samuela Zborowskiego" Juliusza Słowackiego. Sprowokowany przez Jarosława Marka Rymkiewicza, mierzy się w nim z romantycznymi upiorami

Starszy pan w ciemnych okularach. Mówi wolno, z namysłem nad każdym słowem. Z aktorami pracuje długo i żmudnie. Oczy już nie tak sprawne jak kiedyś, ale podobno nie musi patrzeć na scenę podczas prób - reżyseruje na słuch i z pamięci. Imponuje erudycją, ale potrafi też przytłoczyć publiczność perfekcją formy. Tak właśnie dzieje się w jego najnowszym spektaklu - "Sprawie" w Teatrze Narodowym w Warszawie.

Reżyser nieromantyczny

To przedstawienie naprawdę trudne w odbiorze. Najlepiej wybrać się na nie z kilkoma książkami. Pod prawą pachą "Juliusz Słowacki od duchów" Marty Piwińskiej, pod lewą "Samuel Zborowski" Jarosława Marka Rymkiewicza. Pod brodą można trzymać "Teatra polskie" Dariusza Kosińskiego, żeby mieć wolne ręce, bo dobrze też wziąć z sobą biografię Jarockiego i sam tekst dramatu Słowackiego z komentarzami.

Jarocki, nestor polskiego teatru, rówieśnik Grotowskiego i Swinarskiego, przez długie lata - a pracuje w teatrze od 1959 r. - nie wystawiał wieszczów. Omijał szerokim łukiem "Dziady", "Nie-Boską komedię", "Balladynę", "Wyzwolenie". Zborowski - pierwszy męczennik narodowy, który zginął za to, że nie chciał żyć poza Polską - to lepszy bohater Polaków niż Konrad z "Dziadów". Widzi w nim ucieleśnienie polskiego pojęcia wolności, czyli anarchii, sprzeciwu wobec losu. Dla Rymkiewicza wolność znaczy tyle co dzielność istnienia. Jarocki z kolei chciał się przekonać, co może dziś znaczyć bohater zmitologizowany, zwolniony z odpowiedzialności za bieg historii.

Dzicz, zabobon, skansen

Profesor Maria Janion na początku lat 90. pisała, że romantyzm nie przystaje już do wolnej, nowej Polski. Anachroniczność postaw, które umieścił na sztandarach - misja, ofiara, cierpienie, Polska Chrystus, która zbawia Europę - kłóci się ze współczesną wielokul-turowością, z liberalnym pojęciem wolności, ze światem, w którym wszystko zależy od człowieka. A Teresa Bogucka dodawała, że po 1989 r. umarł naród - obudziliśmy się jako społeczeństwo. To długo była prawda. Dopiero na Krakowskim Przedmieściu w czasie posmolenskiej żałoby okazało się, że znów Polska została skrzywdzona - przez królów i Piłatów, znów musi przejść Golgotę i narodzić się na nowo.

Patrząc na lud pod Pałacem, prof. Dariusz Kosiński widział kolejny narodowy spektakl. Romantyzm objawił się nagle jako rzeczywistość bliska i zarazem upiorna. Reżyser Jan Klata zastanawiał się wówczas: "Jak bronić obrońców krzyża?", i rozkładał ręce z rezygnacją. A Rymkiewicz tłumaczył w wywiadach swoją wiarę w to, że są dwie Polski: "Ta, do której ja należę, jest ogromna, potężna, odwieczna. (...) To jest Polska tych Polaków, którzy chcą pozostać Polakami. I jest druga Polska, mała, strachliwa i wstydząca się swojego polskiego istnienia. To jest Polska tych Polaków, którym znudziła się, obrzydła ich polskość".

Mierzył się z tymi problemami teatr. W bydgoskich "Dziadach" zrealizowanych przez Pawła Wodzińskiego bohaterem była gromada demonstrantów żałobników tworząca w półpogańskich, półchrześcijańskich obrzędach fundamenty ludowego Kościoła, zbuntowanego przeciw elitom i hierarchii. Ludzie wykluczeni z nowego wspaniałego świata brali odwet, idąc w nienawiść.

Wodziński przebierał w finałowej scenie aktorów w starcze maski, cytował w spektaklu relacje zachodnich podróżników, opisujących zacofaną Polskę na przełomie XVIII i XIX wieku. Łapaliśmy się na tym, że opisujemy ludzi z Krakowskiego Przedmieścia podobnymi słowami: dzicz, zabobon, skansen.

Jak Polskę romantyczną próbuje wytłumaczyć Jarocki? W jednej ze scen "Sprawy" diabeł grany przez Mariusza Bonaszewskiego słucha relacji z pogrzebu Słowackiego w 1927 r. - widzimy przy tym archiwalny film z konduktem spieszącym na Wawel. I przypomina się nam niedawny pogrzeb prezydencki. Lucyfer próbuje zrozumieć Polaków, a Jarocki nobilituje romantyzm, w którym zadawało się pytania o sens historii i sens istnienia narodu.

To dosyć zaskakujące, jeśli przypomnimy sobie stare spektakle Jarockiego - reżyser nigdy nie wierzył bohaterowi romantycznemu. Nigdy też nie zajmował się katalogowaniem romantycznych kłamstw, ich wpływem na polskie umysły. Przeciwstawieniem romantycznej mentalności zbiorowej stał się w teatrze Jarockiego bohater, który próbuje zrozumieć samego siebie, porządkuje świat myślą, a nie emocją.

Bez patosu i gorączki

Jarocki dobrał się w końcu do romantyzmu w latach 90. - późno, już jako bardzo dojrzały twórca. Najpierw w 1993 r. zrealizował "Sen srebrny Salomei" Słowackiego (Stary Teatr w Krakowie). Rok później była wrocławska premiera "Kasi z Heilbronnu" Kleista (Teatr Polski). W1997 r. pojawił się monumentalny krakowski "Faust, cz. I". W każdym z tych przedstawień biologia konfrontowała się z intelektem, diabelstwo z człowieczeństwem. Teatralną misję Jarockiego na polu romantyzmu można rozumieć jako czyszczenie pokrętnych form. W finale "Sprawy" Jarockiego uczestniczymy w rozprawie sądowej, która odbywa się w zaświatach. Jest sprawa - "sprawa polska" - między zabitym warchołem Zborowskim a jego oprawcą kanclerzem Zamoyskim. "Powiedzą, że to patos - tu trzeba patosu/ Ja tu mówię o sprawie odwiecznego losu" - pisał w posmoleńskim wierszu Rymkiewicz. Jarocki patosu nie znosi - trudnego, mistycznego Słowackiego próbuje wyjaśniać, ale nie tyle tłumaczy, o co chodziło poecie, ile co jego proroctwa mogą znaczyć dzisiaj. Po co one współczesnemu teatrowi, społeczeństwu, narodowi?

Polacy w jego spektaklu śpią i śnią o wielkości, wolności, misji. O śmierci wreszcie. Jarocki daje im prawo do tych snów, ale pokazuje ich daremność. Prowadzi tę opowieść z dystansem, nie ulega gorączce.

Wzywam was do odpowiedzi

Całe życie Jarocki unikał zaangażowania w politykę, nie zabierał głosu w sprawach publicznych. Można wskazać tylko kilka spektakli z lat 1979-1983 ufundowanych na krytyce epoki i zbieżnych z odczuciami społecznymi w dobie politycznego zamętu - "Sen o bezgrzesznej" czy "Rewizora". Przygotowany w stanie wojennym "Mord w katedrze" był ukłonem w stronę martyrologii. Polityczność przedstawień Jarockiego rodziła się tylko w zderzeniu formy i tematu z emocjami publiczności - tak było w "Pieszo" i "Życie snem". Jarocki sądził, że teatr nie ma być komentarzem do codziennego życia.

Tym spektaklem schodzi z piedestału. Być może zaczęło mu przeszkadzać, że od dekady rozmawia tylko z samym sobą z przeszłości, z historią polskiego teatru. Teraz chce teatralnej debaty, prowokuje do podważania jego wizji. Chce zaczepiać młodych, którzy dotąd nie podejmowali wątków z jego twórczości. Czeka na rezonans. Pyta widzów: "Jak wy to widzicie? ". Wie, że za chwilę odbędą się premiery "Dziadów" Klaty, Zadary, Kleczewskiej, najciekawszych reżyserów nowej generacji. Kto podejmie rękawicę?



Łukasz Drewniak
Wprost
28 września 2011