Zdrada w Wierszalinie

Szczególną cechą Teatru Wierszalin jest siła scenicznego przekazu. Spektakle budzą ogromne emocje, przykuwają uwagę widza i od pierwszych scen trzymają go w nieustającym napięciu, wręcz wymuszając skupienie

"Statek błaznów" stanowi pod tym względem wyjątek na tle pozostałych przedstawień Piotra Tomaszuka. Toteż stały widz supraskiej sceny poczuje się nie tylko zawiedziony, ale i... nieuwiedziony. Spektakl rozpoczyna się w bardzo luźnej atmosferze. Oto udajemy się na pokład eleganckiego jachtu, którym dopłyniemy na mityczną wyspę wiecznej szczęśliwości. Jednak już po chwili statek zmienia się w kabaretowo-cyrkową scenę, na której pasażerowie walczą o tytuł króla błaznów - wcielają się w średniowiecznych kawalarzy przedstawiających swoje igrce. Ich poziom dowcipu odpowiada prezentowanemu przez XVI-wiecznych wędrownych żartownisiów. Rubaszne żarty niekoniecznie mają śmieszyć, jednak często są także niezrozumiałe i w wielu miejscach po prostu irytujące (szczególnie gdy polegają na powtórzeniach dziwacznych słów). Potyczki błaznów to niejedyna atrakcja tej części spektaklu. Poprzetykano je kabaretowymi piosenkami, które - choć chwytliwe - nie są zbyt wdzięczne. Widzowie zerkają na zegarki, rozglądają się, akcja dzieje się gdzieś obok i budzi zniecierpliwienie. Jednak atmosfera nie jest zupełnie beztroska. Pomiędzy przyśpiewkami a zabawą w karły uczestnicy rejsu siadają przy wiosłach. Za karnawałową fasadą kryją się galera i niewolnicy, którzy niekoniecznie dotrą do szczęśliwej wyspy. Jest to jedna z licznych w tym spektaklu metafor ludzkiego losu.

Po pewnym czasie machina błaznowania coraz bardziej się nakręca. Korona dla najlepszego komika nie zostaje przyznana i o królewskie miano trzeba wciąż walczyć, a czasownik ten nieoczekiwanie nabiera najbardziej dosłownego znaczenia. Tym razem aktorzy pojawiają się w postaciach jarmarcznych dziwolągów z wielkimi garbami i guzami na ciele. W pewnym momencie rywale zdejmują przytroczone narośle i zaczynają się nimi bić. Wreszcie możemy odczuć moc oddziaływania Wierszalina. Jest to z pewnością jeden z najlepszych momentów spektaklu. Walczącym wtóruje zagłuszająca wszystko, bardzo dynamiczna, hałaśliwa muzyka. Zapanowuje kompletny chaos, który stanowi płynną kontynuację tego, co działo się na scenie dotychczas. Dopiero w tej chwili niezrozumiała do tej pory konstrukcja przedstawienia zaczyna nabierać sensu. Kabaretowe piosenki śpiewane jakby mimochodem oraz ogólne rozprzężenie miały wprowadzić widza w błąd, uśpić jego czujność.

A dziać się będzie wiele i muszę przyznać, że Statek błaznów" to najtrudniejsza w odbiorze sztuka Wierszalina od czasów reaktywacji teatru w2004 roku. A im dalej w spektakl, tym ciemniej. Scenografia coraz rzadziej jarzy się kabaretowym światłem i cyrkowymi lampkami. Zamiast nich pojawia się zimna, niebieska poświata, razem z nią zaś - śmierć. Nie ma już śmiechu i zabawy, a człowiek, którego teraz poznajemy, jest korny i uległy wobec swojego Stwórcy, który po prostu tresuje go metodą kija i marchewki. Człowiek płaszczy się, skomle i poddaje najprostszym instynktom. Taki obraz jednostki ludzkiej wywołuje poczucie dyskomfortu, ale i pogłębia zmęczenie tematyką spektaklu.

Podczas gdy we wcześniejszych spektaklach Tomaszuk brał na warsztat konkretne pojedyncze problemy: winy i pokuty czy szaleństwa, tym razem postanowił potraktować sprawę globalnie, a więc pytać o kondycję człowieka i Boga w ogóle. Przy tym pojawiające się przemyślenia zdają się rozproszone i nagromadzone w stopniu uniemożliwiającym percepcję. Ponadto reżyser w dużej mierze zrezygnował z opowiadania historii na rzecz luźnej fabuły i przemieszania planów. Wszystko to działa na niekorzyść przedstawienia.

Dramat został oparty na tłumaczeniu tekstu Sebastiana Branta "Das Narrenschiff". Nie jest ono jednak szerzej znane publiczności i trudno oczekiwać od widza znajomości szczegółów, które umożliwiłyby lepszą percepcję (i choć podobnie rzecz się miała w przypadku "Świętego Edypa" i Wybrańca Manna, to jednak siła oddziaływania tamtego spektaklu jest nieporównywalna do "Statku błaznów"). Tomaszuk sięga także do wielu innych - tym razem podstawowych - tekstów literackich, jak "Faust" czy "Mistrz i Małgorzata" (zdaje się jednak, że te interteksty niewiele wnoszą, podobnie jak nawiązania do mitu arkadyjskiego), przede wszystkim zaś eksploatuje motyw błazna. Błazeństwo okazuje się kondycją nie tylko człowieka, lecz także Boga. Z jednej strony ludzie pokazani są jako karykatury tej istoty, która została stworzona na podobieństwo Boga, z drugiej zaś człowiek to boski twór, który się od Niego uniezależnił, odepchnął Go, zdradził.

W "Statku błaznów" Bóg jest w raju samotny i przypomina raczej zagubionego demona. Opuszczony jest także człowiek na ziemi. Natura świata to jednocześnie odpustowy, kabaretowy cyrk i bezlitosna śmierć, ponieważ to nie tylko człowiek zdradził Boga, lecz również Bóg zdradził człowieka. Niestety, także Tomaszuk zdradził widza. Choć niektóre fragmenty można uznać za naprawdę udane i przejmujące, to zazwyczaj tezy wypowiadane przez aktorów oraz ich sposób kreowania istoty ludzkiej są nie tylko dla wielu obraźliwe, ale również artystycznie dość miałkie. Dodatkową przeszkodą jest sposób scenicznego przekazu, który można najprecyzyjniej określić jako bełkotliwy (i nie chodzi tylko o kwestie werbalne). Nawet jeśli nie zniechęci niespójność spektaklu - drażniące powtórzenia różnych słów oraz zaklęć czy drastyczność i skrajność padających twierdzeń - nadal będziemy czuć niedosyt. Odbiorca - chyba właśnie z powodu nadmiaru - nie zostaje dopuszczony do zbyt wielu znaczeń i pozostaje z pustką połączoną z niesmakiem. Co najwyżej można przypuszczać, że w zamyśle reżysera bolesne dla widza przedstawienie człowieka jako bezwolnej, łatwej do zmanipulowania istoty ma go zmusić do poszukania negacji tych ciężkich twierdzeń.

Dla porządku dodam, że stałych widzów supraskiego zespołu rozczaruje na pewno dobór ról, które zostały rozdane według tego samego klucza co w większości realizacji Wierszalina - Rafał Gąsowski jest maestrem przedstawienia, Katarzyna Siergiej zaś to jego główna asystentka. Sami aktorzy chyba też do pewnego stopnia wypalili się w tych kreacjach. Przy tym w ich grze czuć było sporo niepewności, jakby nie do końca panowali nad tym, co się dzieje na scenie.

Niespójność, nadmiar tekstu, odrzucenie syntez, zakłócenia percepcji do pewnego stopnia wpisują spektakl Tomaszuka w nurt teatru postdramatycznego. Nie sądzę jednak, by poszukiwania reżysera świadomie zdążały w tym kierunku. W porównaniu zaś z wcześniejszymi, znakomitymi spektaklami Wierszalina - jak "Święty Edyp", "Bóg Niżyński" czy "Marat-Sade" - "Statek błaznów" wypada blado.



Marta Gąsowska
Teatr
21 marca 2011
Spektakle
Statek Błaznów