Ziemia jałowa

W nieubłaganej rozpaczy, w przekonaniu, że człowiek rodzi się i już to go gubi, Eurypides w interpretacji Jana Klaty zdaje się być gorzkim egzystencjalistą, kimś na kształt Becketta antyku.

Scenę pokrywa piasek, ma się wrażenie, że włazi wszędzie, aktorom w usta, w oczy. Poruszają się po nim niezgrabnie, jakby coś ciągnęło ich do ziemi, kazało uginać ciało, szukać najbardziej bezpiecznego jego ułożenia. Wojna peloponeska zdaje się dogasać. Ateńczycy zdobyli właśnie niewielkie Melos, wyspę na Morzu Egejskim, mężczyzn wyrżnęli, kobiety postanowili rozlosować między swoich. Nikt nie zająknął się o agresji potężnej Hellady, nikt nikogo nie potępił. Znamy to? Oczywiście, przytaczanie przykładów z wczoraj i przedwczoraj to zbyt banalne zajęcie. Tym bardziej, że nie współczesne asocjacje są "Trojankach" Jana Klaty najważniejsze.

W gdańskim przedstawieniu liczy się ziemia opustoszała, a jeszcze chwilę wcześniej tętniąca życiem, ludzkie pogorzelisko, z którego wyrastają skostniałe ciała ofiar. Przede wszystkim zaś kobiety, tytułowe Trojanki. Klata pokazuje przerażającą chwilę, gdy w ich oczach już zabrakło łez, gdy usta nie są w stanie wydać krzyku rozpaczy. Śpiewała kiedyś Kora - "Nie wyobrażam sobie, miły, abyś na wojnę kiedyś szedł. Życia nie wolno tracić, miły, życie jest po to, by kochać się". W "Trojankach" Eurypidesa i Klaty wszystko już się zdarzyło, jesteśmy po. Po wojnie, po kataklizmie, a nawet po apokalipsie.

Ciekawe rzeczy dzieją się w teatrze byłego niestety dyrektora Narodowego Starego Teatru w Krakowie. Po odwołaniu zrealizował "Miarkę za miarkę" Szekspira w Pradze, jakby chciał stamtąd mówić o Polsce, piętnować hipokryzję rządzących. Widziałem przedstawienie miesiąc z kawałkiem temu na gdańskim Festiwalu Szekspirowskim i pozostałem na nie kompletnie obojętny. Czułem, jakby Klata zapewne mimowolnie uczynił z jednej z najbardziej gorzkich sztuk autora "Hamleta" przez wiele minut nieszkodliwą bajkę z podtekstami. Powie ktoś, że to nie tak, bo przecież uwypuklił okrucieństwo bohaterów, zmienił nawet finał, ukazując wprost zwycięstwo wielkiego satyra. Jak dla mnie - cóż z tego, skoro nie podziałało. Inna sprawa, że gdańskiej prezentacji nie pomogły kłopoty techniczne. Nie o tym jednak mowa.

Po poznańskim "Wielkim Fryderyku" wg Adolfa Nowaczyńskiego pisałem, że Klata szuka na nowo swojej drogi. Że może po wszystkich ostatnich swych doświadczeniach znalazł moment, by dokonać symbolicznego resetu, aby niejako wyzerować się i - zachowując charakterystyczne dla własnego stylu elementy - pokazać, że umie popatrzeć na siebie z boku, a choćby po to, by ocalić jak najwięcej z morderczego - nie tylko ze względu na rozmiar - tekstu "powieści dramatycznej" Nowaczyńskiego. Wyszło tak sobie, choć dziś przedstawienie Teatru Polskiego w Poznaniu budzi większy niż tuż po premierze szacunek.

Teraz Klata powrócił do Gdańska. Przed laty jego głośne inscenizacje "H." i "Fanta$ego" budowały wizerunek Teatru Wybrzeże za dyrekcji Macieja Nowaka. Dziś Wybrzeże jest już innym miejscem, pod kierownictwem Adama Orzechowskiego stało się jednym z najlepiej prowadzonych teatrów w kraju. Tyle że z własnego wyboru nie szuka pozycji na pierwszej linii frontu, choć konsekwentnie robi swoje, dopuszczając na scenę różne style i języki. Ma swoich stałych reżyserów, choćby Grzegorza Wiśniewskiego, Ewelinę Marciniak i samego dyrektora, ale nie jest na podstawowym szlaku podróży progresywnych czasami aż do przesady krytyków. Nie mam wątpliwości, że tym razem do Gdańska przyciągnął ich Klata. Dobrze jednak, że zobaczyli i samo Wybrzeże z jego fantastycznym zespołem, w którym tym razem prym wiodą zdecydowanie aktorki.

Autor scenografii i kostiumów Mirek Kaczmarek ubrał je w szarą płachtę, wieloosobowy płaszcz, w którym są razem i osobno, jakby złączone wspólnym bólem i przeczuciem kresu. Jednym przypadają partie solowe, inne de facto pełnią rolę chóru, a mimo to tworzą jeden wielogłowy i wielogłosowy organizm. Trudno nawet wyobrazić sobie, jak wyczerpujące fizycznie jest to zadanie, bo cierpienie Trojanek ma w gdańskim przedstawieniu wymiar konkretu nie do usunięcia. Nawet jeżeli słowa Eurypidesa dawały pokusę uderzenia w patos, Klata i jego znakomite aktorki uważają, by nie dać się mu ponieść. "Trojanki" wybrzmiewają dzięki temu sucho i konkretnie. W nieubłaganej rozpaczy, w przekonaniu, że człowiek rodzi się i już to go gubi, Eurypides w interpretacji Jana Klaty zdaje się być gorzkim egzystencjalistą, nie bojąc się ryzykownego porównania: kimś na kształt Becketta antyku. Przez lwią część widowiska, "Trojanki" inkrustowane fragmentem "Hekabe" udowadniają, że możliwe jest jeszcze w teatrze osiągnięcie tragicznej sankcji, zagranie tragedii z poszanowaniem jej wymogów, wreszcie uświadomienie, czym jest i co znaczy fatum.

Klata osadza "Trojanki" poza czasem. Zasypana piaskiem przestrzeń jest wyspą w świecie dotkniętym wojenną zagładą, ale i całym światem rządzącym się własnym prawem. Ton dyktują mu drażniące metaliczne dźwięki Michała Nihila Kuźniaka z zespołu Furia, który debiutuje jako kompozytor pracujący dla teatru. Dzięki niemu atrybutem Kasandry (Małgorzata Gorol) jest gitara elektryczna i na niej wygrywa ona epitafium dla świata.

W centrum zdarzeń, a zatem w centrum rozpaczy, jest Hekabe Doroty Kolak. Matka tracąca dzieci obumiera sama, chwila po chwili, kawałek po kawałku. Rola jest wstrząsająca, bo pozbawiona źdźbła aktorskiej histerii. Na pierwszym planie, a wtopiona w całość. Kolak z siwymi włosami, niższa od młodszych partnerek, ma w sobie tyle siły, jakby wypełniała całą scenę. To w jej Hekabe skupia się wszystko, co w gdańskich "Trojankach" najważniejsze - wojna widziana przez kobiety, ich zduszony krzyk niezgody na taki świat, oczy suche już bez łez. Patrzę na Dorotę Kolak i przechodzą mnie dreszcze. Wiadomo nie od wczoraj, że to jest wielka aktorka. Tyle że teraz - z większą niż jeszcze nie tak dawno intensywnością - pokazuje, że może zrobić wszystko, trafiając idealnie w każdy ton. Jako Hekabe ma w sobie esencję tragedii Eurypidesa, ale i cierpienie każdej matki, wraz z dziećmi tracącej uzasadnienie do życia. To wstrząsające.

Siłę "Trojanek" Klaty buduje jednak cały zespół Wybrzeża. Znakomita jest, celowo surowa i oskarżycielska, Poliksena Magdaleny Gorzelańczyk, idąca na śmierć z podniesioną głową i bezczelnym spojrzeniem. Mocną solową partię ma Katarzyna Dałek jako Andromacha, ale chwalić należy wszystkich. Przede wszystkim aktorki, co nie oznacza, że panowie - z Cezarym Rybińskim, Michałem Kowalskim i Krzysztofem Matuszewskim na czele - swe zadania wypełniają gorzej. Wybrzeże jeszcze raz udowadnia siłę zespołu.

Jan Klata zaś nie byłby sobą, gdyby nawet w tak monochromatycznym przedstawieniu nie zastawił na nas pułapki. Kiedy myślimy, że to już koniec, aktorzy kłaniają się, publiczność wstaje z miejsc, kurtyna podnosi się i dostajemy jeszcze jedną sekwencję. Wzięta została z "Heleny" tego samego autora, ale zdecydowanie odbiega od wszystkiego, co widzieliśmy poprzednio. Świetna Katarzyna Figura niemal rozsadza scenę, bawiąc się swoją cielesnością, z pełną autoironią grając z własnym wizerunkiem. Z Theoklymenosem (Grzegorz Gzyl) odgrywa teatr alkowy, co pokazuje, że wszystkie wojny początek mają w domu. Rozbuchana komediowość tego fragmentu z początku budzi wątpliwości, bo zdaje się, jakby Jan Klata unieważniał w ten sposób całą inscenizację. Nic bardziej mylnego. W śmiechu Heleny przegląda się wojna peloponeska i nie tylko ona - przegląda się każda wojna. Klata buduje poczucie tragizmu, a potem pokazuje, że to był tylko błysk, bo już do takich myśli i uczuć nie jesteśmy zdolni. Przyzwyczajamy się. I właśnie to w znakomitych gdańskich "Trojankach" jest najbardziej przerażające.



Jacek Wakar
wiez.com.pl
24 września 2018
Spektakle
Trojanki
Portrety
Jan Klata