Zła natura, niewygodna tożsamość

W „Panu Tadeuszu" Telimena miała swoją „świątynię dumania". Wyłożona sztuczną trawą przestrzeń z jednym wejściem może się tak kojarzyć – a tak właśnie wygląda scenografia. Zieleń, półmrok i ciche rozmowy sprawiają, że uwaga widza coraz bardziej skupia się na tym, co może wydarzyć się za chwilę.

Wyobraźnia zaczyna pracować. Bujna roślinność, nikłe światło, przypominające promienie słońca, prześwitujące zza drzew. Mężczyzna (Marcin Sianko) w sportowym stroju rozgrzewa się. Ale nie – nie jest to zwykły park, lecz zielony teren zakładu zamkniętego. Zza drzewa wychodzi drugi mężczyzna (Grzegorz Mielczarek). Mamy przed sobą dwóch braci, którzy zachowują się jak nastoletni chłopcy: niby dobrze się znają, ale spotkanie po latach uwalnia skrywane emocje. Są gwałtowni, nie do końca potrafią się porozumieć i co rusz naskakują na siebie. Ich pozornie twarde charaktery, są kruche od środka, a psychika pełna jest zawirowań. Stają przed sobą po latach, znajdując się w sytuacjach granicznych.

Scenografia z obniżonym dnem, pniami drzew – jakby obrośniętymi mchem – i drewnianymi kładkami przypomina labirynt. Wraz z rozwojem akcji odkrywamy kolejne dna – przechodzimy kolejne poziomy wtajemniczenia, które są coraz bardziej zaskakujące. Klimatyczna, leśna zieleń przypomina bujną roślinność z prozy Schulza. Nieokiełznaną, nachalną i erotyczną już w opisie, mocno działającą na wyobraźnię. W tym tajemniczym ogrodzie nie dzieją się rzeczy przyjemne. Molestowani w dzieciństwie chłopcy żyją w swoich labiryntach, w których ukryte są ich największe traumy. Nagle ich ścieżki przecinają się, a Minotaurzy muszą zmierzyć się ze sobą, do czego zobowiązuje ich braterstwo krwi. Poza tym – znów jak w rysunkach Schulza – pojawia się kobieta. Młoda, niewinna, przypominająca główną bohaterkę „Lolity" Nabokova. Jennifer (Karolina Kamińska) jako córka dawnego oprawcy „wodzi za nos" jednego z braci. Ten poddaje się jej dosyć łatwo, idzie za głosem pożądania, połączonym z chęcią odwetu za przeszłość.

Co ciekawe, spektakl rozgrywa się głównie na poziomie słów, ale jest bardzo dobry, prawdziwy i trzyma od początku do końca w napięciu. Aktorstwo jest równe, a sceny (mimo nagromadzenia emocji) wyważone. Nie ma tu nic niepotrzebnego czy przesadzonego. Poza tym mamy minimum rekwizytów (m.in. piłka do golfa, kieliszek, guma do żucia) – a każdy wykorzystany jest maksymalnie. Dodatkowo amfiteatralna widownia przywodzi na myśl arenę i rzymskie walki gladiatorów. Rzeczywiście – można odnieść wrażenie, że oglądamy pojedynki: na scenie jest jednocześnie tylko dwóch aktorów między którymi dochodzi nie tylko do dyskusji, wyznań czy kłótni, ale również rękoczynów.

Spektakl „W mrocznym mrocznym domu" w reż. Marcina Hycnara to widowisko mocne, ważne oraz cały czas aktualne. Mroczne podwójnie, bo dwóch jest braci, a każdy z nich co rusz pogłębia ten odcień w sobie. Przeszłość nigdy nie znika. Jest jedynie wytłumiona przez teraźniejszość. Czas obrasta nas jak mech, jednak tylko przykrywa gąszcz uczuć, a bujna zieleń dnia codziennego odgradza od świata. Po obejrzeniu spektaklu odczuwa się twardość drewnianych (mimo trawy) siedzeń oraz oparć zbudowanych pod kątem prostym. Mamy się czuć niekomfortowo. Ławki mają być niewygodne, tak jak niewygodna jest tożsamość bohaterów, a nasza pokrzywiona postawa przy próbach dopasowania się do miejsc ma być tak zła, jak zła potrafi być natura ludzka.

 



Joanna Marcinkowska
Dziennik Teatralny Kraków
13 października 2014