Zła nowina

Sceniczny wynik badania "Ewangelii św. Jana" w Teatrze Dramatycznym chwieje się na granicy między bezradnością wobec tekstu a lekceważeniem widza.

Zamierzenie reżysera Szymona Kaczmarka budzi szacunek. Dawało szansę na frapujący teatralny esej wokół problemu relacji autor - dzieło - odbiorca w kontekście przekazu biblijnego. Odnotujmy też, że spektakl Kaczmarka w pierwszych minutach nawet intryguje. Umiera Chrystus, grający go Piotr Trojan jednak nie jest na krzyżu, a jedynie prostym skrótowym gestem to sygnalizuje. Pojawia się św. Jan i unosząc w ramionach ciało Jezusa, podchodzi do widzów i zaczyna budować narrację. Trwa to może cztery minuty. Niewiele. Piotr Polak (św. Jan) od razu wkracza na drogę słownej uzurpacji. Postać Chrystusa będzie być może wytworem jego własnych dążeń i wyobrażeń, być może to on sam chce być odkupicielem, na pewno jest buntownikiem pragnącym zmienić porządek rzeczy. W tym miejscu zaczyna się tanie efekciarstwo. Piotr Polak co chwila zmienia płyty w wieży hi-fi stojącej po boku sceny, słyszymy klimatyczne dźwięki grunge\'owo-klubowe. I staje się to ilustracją scenicznej przekomarzanki. Św. Jan przymusza Chrystusa, by ten spoczął w grobie-sosnowej trumnie, za chwilę wymaże go pomarańczową farbą. W ogóle klucza do spektaklu Kaczmarka trzeba najwyraźniej szukać w mocnych kolorach. Reżyser je uwielbia. Gdy pojawi się Maria Magdalena (Joanna Drozda), jej ciało i szata będą całkiem pokryte gęstą granatową mazią. Za chwilę Joanna Drozda zagra już inną Marię, matkę Jezusa, a Piotr Polak pokaże nam, jak teatralnym trikiem zamienić wodę w wino. Jest zabawnie i umownie, nieważne, kto jest kim, za chwilę może być kimś jeszcze innym, bo nasze możliwości dotarcia do istoty sprawy są żadne. Właśnie taki status ma prawda w projekcie wychowanka szkoły Krystiana Lupy. Nie mogło zabraknąć Judasza (Piotr Domalewski): wyskakuje na scenę w świetnym humorze, a na głowie ma futerko, bo przed sekundą mówiono na scenie o Jezusie jako pasterzu ludu. Domalewski z racji ubioru posłuży też za osiołka w sekwencji przybycia proroka do Jerozolimy. Spektakl reżyserowany jest od sceny do sceny. Kogo gra Marcin Tyrol, nie wie do końca on sam, dlatego lepiej wyczytać w programie, że jest Szymonem Piotrem. Z gwałtownych ruchów możemy jedynie domyślać się, że prowadzi spór z Judaszem o miejsce w pamięci i wagę swej zdrady. Zresztą wszystkim aktorom trzeba współczuć. Polak nie czuje, co mówi wprost do publiki, za to stara się jej narzucać pseudooryginalnym luzem w traktowaniu gestów i słów. Inni nie dostali szansy także dlatego, że dialog nie jest tu istotny, liczy się raczej perswazyjne przekrzykiwanie. Głównym elementem scenografii jest ogromny czerwony dywan. Pewnie symbolizuje krew z Męki Pańskiej. W cyrkowej konwencji spektaklu, gdzie niemal wszystko jest "być może", to pusty, wymuszony naddatek. Na szczęście męka kończy się po 50 minutach.



Przemysław Skrzydelski
Dziennik Gazeta Prawna
28 grudnia 2009