Zło nasze wspólne

Zanim pojawią się aktorzy, zalana czerwonym światłem scena zionie pustką. Beznamiętny, ale zarazem skrzeczący głos z megafonu obwieszcza nadejście czasu apokalipsy: dowiadujemy się, że krew będzie tryskać co najmniej tak obficie jak u Tarantino. Jednak czarnym scenariuszom szerzonym przez nieprzyjemny głos można jeszcze zaradzić, ale Polska musi się nawrócić, a Polacy powinni modlić się gorliwie.

Tak zaczyna się najnowszy spektakl w Teatrze Nowym-Proxima, czyli "W najpiękniejszym mieście świata" w reżyserii Piotra Siekluckiego.Początkowo można odnieść wrażenie, że nagranie z offu dotyczy wyłącznie wojny, wyłaniającej się ze wspomnień bohaterów przedstawienia, ale w miarę rozwoju akcji nabiera się (przykrego) przekonania, że zagłada w wymiarze symbolicznym wydarza się właściwie nieustannie. Wspomniana apokalipsa to innymi słowy stan permanentnej nienawiści, cechującej relacje polsko-żydowskie, z całym zapleczem resentymentów i niewyjaśnionych krzywd. Nie bez powodu z ust jednego z mężczyzn pada zdanie: "Człowiek przyzwyczaja się do nienawiści".

Fabuła spektaklu bazuje na reportażach wojennych i opowiadaniach Tadeusza Różewicza. Dwoje kolegów z ławy szkolnej, Polak Ryszard (Jacek Strama) i Żyd polskiego pochodzenia, Jakub (Janusz Marchwiński), spotykają się na początku lat 90. w Paryżu, gdzie przyjechali na zaproszenie wspólnej koleżanki. Problem w tym, że do spotkania we trójkę nie dochodzi, bo Rachelę ciągle zatrzymują pilne sprawy. Każe na siebie czekać, siłą rzeczy skazując mężczyzn na przekleństwo wspólnego spędzania czasu. Jak się później okaże, czekanie na starą znajomą to rodzaj parafrazy oczekiwania na Godota - koleżanka nigdy nie nadejdzie (a dlaczego - niech zostanie tajemnicą). W ten sposób w mieście powszechnie uważanym za najpiękniejsze na świecie podstarzałym już mężczyznom przyjdzie przeżywać (w snach, na jawie i w bolesnych wspomnieniach) najgorsze koszmary swojego życia.

Marchwiński i Strama to sceniczni wyjadacze bez trudu skupiający na sobie uwagę widza, a przy tym żadnemu z nich nie brakuje wyczucia wobec partnera. Oboje reprezentują chłodne, zdystansowane aktorstwo, operując dosyć podobnymi środkami wyrazu. Oboje potrafią także niezwykle pozytywnie zaskoczyć wpadając w rejestry, o które mało kto by ich posądzał. Postać graną prze Marchwińskiego cechuje pewnego rodzaju wysublimowanie, bohater Stramy z kolei upaja się swoją obrzydliwą powierzchownością: nie myje się, śmierdzi, sam siebie nazywa worem tłuszczu na narządy wewnętrzne.

Chociaż kilka słów należy się nieoczywistej scenografii Łukasza Błażejewskiego. Przestrzeń sceniczną zaaranżowano w taki sposób, że kilka wielkich płacht zwiewnego, plastycznego płótna łączy się ze sobą w centralnym punkcie, którym zresztą jest wentylator. Całość sprawia wrażenie jakiegoś przyrządu optycznego, np. przysłony fotograficznej lub wizjera do drzwi. Czegoś przez co można oglądać lub przeciwnie - być podglądanym. Z kolei wzór fantazyjnej arabeski rozpoczynającej się tuż nad wentylatorem i rozszerzającej się ku sufitowi przywodzi na myśl apokaliptyczne grafiki Dürera. Idąc tym piekielnym tropem, warto przywołać jeszcze często reprodukowaną ilustrację ust jako wrót do piekła z Godzinek Katarzyny Kliwijskiej. Niełatwo orzec, czy owe usta na ilustracji bardziej wsysają czy też wypluwają grzeszników, podobnie trudno jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie, czy przestrzeń zaprojektowana przez Błażejewskiego jest względem wentylatora wewnętrzna czy może zewnętrzna. Upraszczając nieco, a wyobraźnię produkującą kolejne skojarzenia przywołując do porządku, można zaryzykować stwierdzenie, że scenografia W najpiękniejszym mieście świata to wariacja na temat piekła. I jakby tego było mało, niczym (złowieszcza) mantra w newralgicznych momentach wraca ognista, paląca czerwień. Zalewa scenę, odbija się we wzorze płomieni na hotelowej pościeli. Ta czerwień z jednej strony nie oznacza niczego konkretnego, ale z drugiej daje aż nadto wyraźne odczucie niepokoju i zagrożenie wiszącego w powietrzu.

Ostrzegam od razu przed nieporozumieniem - to nie jest tzw. lewacki spektakl o złych Polaczkach i pokrzywdzonych Żydach. Tadeuszowi Różewiczowi, który patronuje przecież przedstawieniu, daleko od prostackiego szufladkowania. Woli - na nasze szczęście - problematyzować i niezbicie dowodzić, że zło to żadna abstrakcyjna, obca siła spadająca na człowieka jak grom z jasnego nieba. Zło krąży w ludzkich żyłach tak samo jak krew, a miarą człowieczeństwa jest to, aby mu nie ulegać, nie pozwolić przejąć kontroli. Zło nie ma też określonej narodowości, choć akurat kategorie narodu oraz rasy mogą być niezwykle użyteczne w zarządzaniu nim przez tych, którzy decydują o losach państw. Przykładów nie muszę nawet podawać, aż nadto sugestywnie odmalowali je aktorzy, opowiadając o pogromie ludności żydowskiej przez Polaków - najbliższych sąsiadów, czasem nawet krewnych. Z drugiej strony - ciarki po placach przechodzą, kiedy słuchamy opowieści Ryszarda o tym jak Jakub jako funkcjonariusz bezpieki z zimną krwią szykował innym, w tym także Żydom, piekło na ziemi. "Nikt z nas zdawał sobie sprawy z własnego upadku" - ze sceny pada kolejna kwestia ukazująca nienawiść zżerającą obu mężczyzn od środka.

"W najpiękniejszym mieście..." to trudna, choć zarazem wymowna lekcja historii. Tyle tylko, że nie tej wielkiej, pomnikowej, ale bardziej spod znaku małych narracji, bo to właśnie na nich - niewiele znaczących losach przypadkowych, szarych ludzi - najszybciej można odrobić zaległości z empatii. A w dzisiejszych czasach (niekończących się manipulacji) tej ostatniej właśnie jest jak na lekarstwo.



Agnieszka Dziedzic
www.teatralia.com.pl
23 maja 2018
Portrety
Piotr Sieklucki