Znakomite w formie, skostniałe w treści...

Pojawia się na scenie w garniturze, dzierżąc w dłoni plik kartek. Mówi: "Dobry wieczór Państwu!". Do końca nie będziemy pewni, kto i do kogo kierował ten tekst - bohater do swojego audytorium czy aktor do katowickiej publiczności. Chwilę później zjada (a raczej pożera) jabłko. W całości - ze skórką, pestkami i ogonkiem.

Jednak nawet z pełnymi ustami nie przerywa swojego wykładu. A mówi m.in. o dziele sztuki, błąkającym się po ulicach świata, ontologii w filozofii („Byt jest, a niebytu nie ma”) i statusie artysty. Bohater nawet w akcie oddawania moczu przez swojego kolegę Karola dostrzega formę protestu przeciwko komercjalizacji życia i świata (co towarzyszący mu osobnik – nie przerywając rozpoczętej czynności - kwituje krótkim „Nie pierdol”). Wykonuje ewolucje na drabinie, prezentując godną pozazdroszczenia formę. Kołysząc wiadrem, z którego jeszcze unosi się dym, bardzo czytelnie odsyła do wizerunku księdza z kadzidłem. Tłucze deską w stolik, narzekając na to, że człowiek współczesny cierpi, bo nie może się skrystalizować. Chwilę wcześniej ugniatał swoją twarz jak ciasto. Opada całym ciałem na przykryte białą płachtą balony, które z hukiem pękają.

Mówi różnymi głosami, czasem nawet po czesku i niemiecku. Wydaje z siebie indiańskie okrzyki, stepuje, wywija białym prześcieradłem jak lassem, wybija rytm na blaszanej puszce, rozsypuje mąkę i rozrzuca piłeczki pingpongowe. Jego działania sceniczne są egzemplifikacją tego, o czym pisał w „Happeningu” Tadeusz Pawłowski – poczynań przedstawicieli rozmaitych awangard. Gra na gumowej rurze, nylonowych żyłkach, cieszy się jak dziecko, gdy mokra szmata uderza o scenę z głośnym plaśnięciem, przy okazji rozchlapując wodę na boki. W poczynania zostaje włączona publiczność. Kiedy przygotowuje się do skoku na drabinę, prawie siada na kolanach kobiecie z pierwszego rzędu. Inną prosi o potrzymanie deski, którą wściekle piłuje, wrzeszcząc „Skrystalizujmy się!”. Nawiasem mówiąc, po wszystkim mówi jej, że może sobie zostawić trzymany w dłoni kawałek. Publiczność również dopowiada ostatnie sylaby słów wykładowcy.

I niby wszystko jest w porządku – przecież aż popłakałem się ze śmiechu. Śmiałem się razem z innymi z opowieści o fizyku, który wskutek prawa ciążenia wypadł z autobusu („Co to za fizyk, który dał się wyrzucić przez własne prawo?”), ale na fragment o Heideggerze – który swoją teorię stworzył tylko po to, by innym było głupio, że nigdy tak nie pomyślą – zareagowała już tylko ta część sali, w której zgromadzeni byli studenci kulturoznawstwa. Od strony aktorskiej spektakl był znakomity – wydaje się, że Peszek byłby w stanie wydobyć dowolny dźwięk z każdego elementu swojej garderoby czy części ciała. Miło było zobaczyć wiolonczelę i statyw na partyturę – w katowickim „Kwartecie…” dźwięki z niewidzialnych instrumentów wydobywali sami aktorzy. Skoro już mowa o przedstawieniach Korezu… grane kilkanaście lat „Scenariusz…” i „Kwartet…” nigdy nie będą miały swojej ostatecznej wersji, bo zawsze można w nich zawrzeć aktualne wydarzenia społeczno – polityczno – kulturalne. W przypadku monodramu Peszka coś takiego jest niemożliwe. Wydaje mi się, że to przedstawienie w treści 30 lat temu było identyczne. Miał więc rację, mówiąc, że za chwilę zobaczymy „żywą skamielinę”. Wykład o sztuce. Tylko tyle? Szkoda.

Krakowski Teatr Scena STU
Bogusław Schaeffer
„Scenariusz dla nieistniejącego, ale możliwego aktora instrumentalnego”
Reżyseria: Jan Peszek
Scenografia: Jan Peszek
Obsada: Jan Peszek
Prapremiera: 22 października 1976 r.

II Katowicki Karnawał Komedii



Tomasz Klauza
Dziennik Teatralny Katowice
20 stycznia 2009