Zwierciadło Geniuszu (2)

Kolejny pacjent, z którym dane mi jest porozmawiać, już na pierwszy rzut oka stanowi kompletne przeciwieństwo Rusłana. Jarosław Wojtyna jest krakowskim rysownikiem, którego prace formą przypominają nurt kubistyczny, a tematy ich są rozmaite – od codziennych, poprzez szamanizm, po religijne, głównie jednak historyczne. Jarosław poza pracami robiącymi spore wrażenie ma o swojej sztuce (i nie tylko) wiele do powiedzenia. Rozpoczyna rozmowę o sobie i swoich dziełach w sposób swobodny, zdystansowany.

W jego przypadku choroba nie wywołała pędu do sztuki, ponieważ posiadał go już wcześniej – od dzieciństwa rysował, wygrywał liczne konkursy, czytał beletrystykę, filozofię, pisał opowiadania. Był osobą aktywną artystycznie, przejawiał się u niego niepokój i niezadowolenie ze świata, nienasycenie twórcze, cechujące ludzi genialnych. Zagłębiał się ponadto w historii; przeczytał, jak sam mówi, „multum i jeszcze więcej" ksiąg historycznych oraz religioznawczych i takie też podłoże miała jego późniejsza psychoza, w trakcie której nie był w stanie tworzyć. Wybuch choroby oraz nieprawidłowe, ciągnące się przez osiem lat leczenie odcięło Jarosława od wszelkiej sztuki, jak i od świata. Powrócił do tworzenia po ustabilizowaniu się jego sytuacji psychicznej. Mówi, że jego obecne rysunki na pierwszy rzut oka nie różnią się od tych sprzed choroby, ale jest coś, co sprawia, że jakoś inaczej je odbiera. Żałuje czasu, jaki pochłonęła choroba, a który mógłby przeznaczyć na doskonalenie rysowania. Prace jego są jednak zupełnie inne od większości pacjentów, które przeglądałam – tam uwidacznia się zwykle katharsis, szukanie ujścia, ekstaza tworzenia, lub, jak u poprzedniego rozmówcy, szukanie sposobu komunikacji. Tutaj wszystko jest idealnie dopasowane, kształty symetryczne i podzielone na wiele mniejszych części, postaci i przedmioty tworzą całość razem z przestrzenią wokół nich, która jest dokładnie wymierzona. Wyłania się z nich kunszt niemalże architektoniczny, nie są chaotyczne w żadnym calu. Autor ma rysunek i sztukę w ogóle za decorum, rzemiosło, w którym należy dojść do perfekcji; podkreśla, że nie ma w sobie zapału do doszukiwania się w pracach czegoś więcej. Rzeczy w istocie, co nas otaczają, powinny być stworzone przez wolny, niczym nie skrępowany umysł i zrodzone siłą woli twórcy, która zależnie od indywidualnych predyspozycji jest przez chorobę uwalniana, lub, jak było w przypadku Jarosława, pacyfikowana. Jest to w istocie loteria, lecz jeśli choroba staje się przypadkiem narzędziem w rękach twórcy, to można powiedzieć, że jest to rzecz, za którą można poświęcić życie w stanie unormowania, zawieszenia twórczego podtrzymywanego społecznymi zależnościami, tak ważnymi dla stabilności umysłu, jednak tamującymi skutecznie potok twórczy. Do tego stwierdzenia skłoniło mnie przyznanie terapeutów, że w momencie, gdy widzą, jakie pokłady twórcze nieznane wcześniej samemu pacjentowi uwolniła choroba, zastanawiają się, czy mają w ogóle osoby takie chemicznie unormować, mając przy tym świadomość odebrania im czegoś, co jest stanem bezcennym, wywołującym chęć robienia czegoś, co nie jest przydatne, lecz kiedyś mogłoby takim się stać, gdyby zostało w przyszłości zrozumiane i „odfiltrowane".

Zdecydowanie największym kompleksem nauki z tego zakresu jest fakt, że potrafi jedynie zastopować tego typu uniesienia, a nie je okiełznać i pozwolić im współegzystować z podstawowym ludzkim funkcjonowaniem, nie zakłócając go w takim stopniu.

Wracając do Jarosława, pragnieniem jego jest rysowanie do końca życia, dążenie do perfekcji w swoich pracach, pójście na jakość, a nie ilość. Stara się korzystać jak najwięcej z tego, co daje szpital. Przy okazji dowiaduję się, że możliwości szpitala jeśli chodzi o zaopatrzenie w przybory do malowania i rzeźbienia są naprawdę duże, większe nawet, niż w niejednej pracowni „poza". Widać, że zaczęto dostrzegać wartość sztuki w terapii, szpital wychodzi z pracami pacjentów do ludzi, organizuje wystawy – w teatrach, pracowniach, szkołach. Sami terapeuci podchodzą do prac tych z szacunkiem i dbają, by nie zostały one zagubione – wyraźnie traktują je jako istotny element, mający wykazać postępy w leczeniu, bądź dopiero dać wskazówki, co dokładniej danej osobie dolega; stanowią one często przepustkę do umysłu chorego. Podejście do dzieł pacjentów uległo polepszeniu, zachęca się tu coraz więcej osób do podjęcia prób w różnych dziedzinach sztuki. Nasuwa się przy tym myśl, że człowiek zaczął dostrzegać wartość chorób umysłowych i traktować je poniekąd jak porysowane perły. Dopuszczenie do odbioru prac osób „z drugiej strony lustra" daje nadzieję na komunikację z tymi, którzy dotąd byli tak odlegli, przyprawiając równocześnie o refleksję, jak łatwo możemy stać się tacy sami, że w każdym siedzi zalążek choroby, który w każdej, najmniej spodziewanej chwili może zostać uaktywniony.

Ostatnim punktem mojej wizyty jest teatr, którego monumentalny wygląd tak bardzo rzuca się w oczy. Od środka prezentuje się on co najmniej jak miejsce godne udźwignięcia takiego ciężaru, jakim są nieokiełznane umysły mające tam się realizować. W głównej sali rozwieszona jest permanentna wystawa obrazów, których opis nie jest rzeczą, którą jest w stanie wchłonąć papier. Są to zdecydowanie flagowe okazy szpitalnej kolekcji, ukazujące szczyty tego, czego zalążki widziałam w teczkach na deskach sal warsztatowych. Zapierają dech w piersiach ilością elementów, doborem kolorów, formą, tematyką, w końcu wielkością – niektóre z nich zajmują pokaźny kawał ściany. Tematyka zatapia się głównie w odwzorowaniach wizji, tworząc psychodeliczny obraz, poruszający świat nadprzyrodzony. Światło wpadające do wnętrza budynku spada po sklepieniach wprost na obrazy, tworząc na nich grę świateł i wspomagając ich eksponowanie oraz poczucie niesamowitości, a wręcz zapadania w sen. Jest to doskonały przykład tego, co robi sztuka plastyczna w połączeniu z kunsztem architektonicznym, przypominającym dzieła samego Otto Wagnera, którego prace były niewątpliwie bezpośrednią inspiracją dla tutejszej architektury. Obrazy okalają całą salę, po scenę, która w porównaniu do reszty sali jest drobna, drewniana, zaciemniona i kameralna. Ułożenie to przywodzi na myśl obrazek Rusłana, na którym to postać była spychana z rzeczywistości do najciaśniejszego kąta swojej choroby – tutaj, zdaje się, ma być na odwrót – z tego kąta twórczość pacjentów ma wychodzić i łączyć się z rzeczywistością, czyli widzami.

Tutaj też przychodzi mi na myśl wniosek, jaki wysuwa się z całej wizyty – talent nie jest czymś zależnym od choroby, czy wykształcenia. Talentu nie da się posiąść, drzemie on gdzieś w umyśle zaklęty jak choroba i może eksplodować w dowolnym momencie.



Paulina Pacyga
Dziennik Teatralny
1 lutego 2020