Życie kabaretem jest

„Bo życie kabaretem jest i tak je trzeba brać!" I tak naprawdę na tym mogłabym zakończyć podsumowanie „Cabaretu" w reżyserii Krzysztofa Jasińskiego, bo tu tkwi esencja i w tych kilku słowach zawiera się puenta całej fabuły.

Radość miesza się tu ze smutkiem, rozpacz ze szczęściem, realne z nierealnym, raz wszystko wydaje się być na niby, a raz przeszywa realizmem sytuacji. Kabaret w teatrze, teatr w kabarecie... dwie przenikające się formy, które śmiało może połączyć sarkastyczny klimat charakterystyczny dla obu form sztuki scenicznej. Najmocniej odbijający się w partiach wokalnych.

Kiedy otwierają się wrota widowni w mgnieniu oka zdajemy sobie sprawę, że znajdujemy się w knajpie, tudzież restauracji – wokół sceny stoliki przyodziane serwetami, na nich kieliszki, w wiadrach butelki szampana, w centrum sceny srebrzysta kotara z drobnych koralików, zza której wyłania się fenomenalny, charyzmatyczny, czarujący i niezwykle niepokojący Emcee, konferansjer i przewodnik po tym świecie międzywojennego kabaretu. Łukasz Szczepanowski w tej kluczowej roli wypadł bezbłędnie! Najsilniejsze ogniwo aktorskiej ekipy Kit-Kat, aktor, który wszedł w rolę tak płynnie całym sobą, że tak naprawdę to on, a nie główni bohaterowie, zapada na długo w pamięć i poprzez ciekawą charakteryzację, i ruch sceniczny, i samo przygotowanie do roli. Jest niezwykle równy w swojej grze, nie odpuszcza ani na moment, jak kameleon przeistacza się na scenie i nie pozwala obok siebie przejść obojętnie, bardzo szybko łapie też kontakt z publicznością i od razu wchodzi z widzami w bezpośrednią interakcję, kiedy angażuje chłopaka z widowni w naśladowanie odgłosu ciuchci. Ten przećwiczony manewr idealnie się sprawdzi w kolejnej scenie, kiedy to brytyjski debiutujący pisarz Clifford Bradshaw zmierza pociągiem do Berlina. Emcee mimo że roztacza wokół siebie aurę zabawy, beztroski, rozpusty to pozostaje dla mnie wesołkiem, ale ze zdecydowaną przewagą psychodelicznej natury, postacią z ostrym zgrzytem. To lawirowanie między stanami i nastrojami, błyskawiczna zmiana klimatu świadczą o niezwykłym talencie i rewelacyjnym przygotowaniu się do roli przez Łukasza Szczepanowskiego. Dla mnie cały ten musical należał do niego i... orkiestry produkującej żywą muzykę tu i teraz.

Stan niepokoju i tymczasowości, co rusz zagłuszany jest przez głośną muzykę kabaretu, znieczulany przez noworocznego szampana, wystrzał z broni miesza się z wystrzałem korków. Barwny kabaret, ułuda beztroskiej zabawy, narastający problem zapijany, żeby zniknął choć na jeden wieczór tłumi i maskuje nacjonalizm, który nadciąga nieubłaganie do Berlina. W kabarecie panuje wciąż jeszcze wolność, radość i swoboda, mimo opadającej i na ten przybytek gęstej, czarnej kotary zagłady. Mimo głośnej muzyki, ostrym zgrzytem brzmią w uszach przemówienia Hitlera. Jednak póki co, pod coraz bardziej duszną pokrywą nadciągającej katastrofy kiełkują silne uczucia, emocje, piszą się historie romansowe, ale niestety z tragicznym zakończeniem. „Pokrywa" dusi to, co nowonarodzone.

Do Berlina przyjeżdża wspomniany już wcześniej Cliff Bradshaw – debiutujący, amerykański pisarz, spotyka tam gwiazdę kabaretu Kit-Kat – Sally Bowles i przepada bez pamięci w pięknej tancerce. Jego plan na spokojne pisanie powieści zastępuje nocne życie berlińskiej bohemy i romans z ekscentryczną kobietą. A jeśli już przy romansach jesteśmy to znajomość Fraulein Schneider i Herr Schulza bardziej niż w kręgi miłosne wkracza już w kręgi polityczne i społecznościowe, obrazując problem nazistowski dobitnie i boleśnie, mimo że sam Herr Schulz twierdzi, że to minie, to nic.

Ogromnym wyzwaniem dla reżysera Krzysztofa Jasińskiego było po pierwsze zmierzenie się z legendą Cabaretu, a po drugie z wystawieniem musicalu na małej scenie STU. Wydaje mi się, że podołał obu wyzwaniom, bo adaptacja i klimat sztuki był powiedzmy oględnie mieszany, natomiast sposób w jaki Jasiński wykorzystał przestrzeń sceny, przestrzeń teatru w ogóle jest imponujący. Imponujące jest również to, że ten musical zagrał na naszej małej, krakowskiej scenie i to zagrał fenomenalnie pod względem orkiestry serwującej muzykę na żywo, pod względem wokalu, który był naprawdę poprawny, pod względem nastroju, który spływał na widza. Byliśmy w Berlinie, w samym sercu dekadenckiej meliny, prowadzeni czarem i urokiem Mistrza Ceremonii, który jeszcze raz to podkreślę był genialny i „bjutiful", tak jak i dziewczyny Kit-Katu były „bjutiful", i orkiestra była „bjutiful", i widownia była „bjutiful". Fantastycznie widzowie współpracowali z aktorami.

Jednak mimo całej tej „piękności", którą tak pięknie reklamował Łukasz Szczepański kabaret oprócz dawania rozrywki i dobrej zabawy miał tu do spełnienia ważniejszą rolę – postawienie przed aktualnym problemem, zmierzenie się z nim za pomocą groteski, pastiszu, czy po prostu sarkazmu. Kabaret nie jest formą oczywistą, ale dzięki owym narzędziom można go łatwo rozpracować, tym bardziej, że uderzając w problemy dotykające nas, społeczeństwo, do żywego, nie pozwalając uciec temu, przed czym wolelibyśmy czmychnąć niepostrzeżenie, czy zamknąć oczy, widz zostaje postawiony w stan gotowości, analizy i czujności. Nie tylko zabawa. To często tak naprawdę śmiech przez łzy. Jest tam taka fantastyczna piosenka o małpie, którą wykonuje Emcee i wszystko byłoby fajnie, bo tekst mówi, że każdy może kochać, kogo mu się tylko podoba i można generalnie zakochać się nawet w małpie, ale... pod warunkiem, że nie jest Żydówką... i w tym momencie na widowni panuje konsternacja, bo to tak duży zgrzyt i niesmak, że jedni jeszcze dogorywają śmiechem, inni sztywnieją, milkną, a jeszcze innym wykwita wyraz grymasu na twarzy.

A brnąc tak dalej w ciemną dolinę, spotykamy Zło i to w osobie wspaniałego Marcina Zacharzewskiego. Tylko problemem jest zakwalifikowanie owej postaci. Ernst jest człowiekiem dwuwymiarowym, z jednej strony uprzejmym i energicznym, z drugiej kompletnie ślepym wyznawcą nacjonalizmu, nie słuchającym i nie przyjmującym innych racji. Czyni to z niego człowieka niebezpiecznego, kontrowersyjnego. Ale biorąc pod uwagę całą jego postać, dla mnie mimo klapek na oczach bardzo miotającą się w sobie i tłumiącą swój prawdziwy głos, nie można zaprzeczyć, że konstrukcja tej postaci jest ciekawa. Zestawiając ją z kreacjami żeńskimi, te wypadają blado i trochę mdło. Owszem panie są „bjutiful" i tańczą „bjutiful" i pokazują kawałek tej zepsutej natury, ale wciąż nie są przekonujące, nie porywają swoimi „dramatami". Momentami widać na scenie duszę Fraulein Schneider – Beata Rybotycka akurat nadrabiała tu swoim warsztatem i urokiem, ale w sumie główna kreacja Sally Bowles w wykonaniu Joanny Pocicy wypada trochę bezpłciowo. Niby i wygląda, i porusza się świetnie po scenie i wokal też niezły, ale brakuje mi w niej polotu, tego pierwiastka przekazanego postaci od samej siebie.

Willkommen! Bienvenue! Welcome! Kabaret Kit-Kat zaprasza do podróży w czasie i nie tylko, odwołań do aktualnej sytuacji pośrednio i bezpośrednio, kiedy to akcja zaczyna się nie gdzie indziej jak w Krakowie, jest cała masa. Reakcja publiczności na niektóre sceny, czy fragmenty piosenek świadczy, że cofając się niby do kabaretu dwudziestolecia międzywojennego, niespodziewanie odnajdują tam 2019 rok i skrawki naszej rzeczywistości.

Oznacza to, że przekaz zadziałał, że sztuka zagrała, że musical udał się Jasińskiemu, mimo że nie lada sztuką było go zamknąć w obrębie sceny STU.



Monika Sobieraj
Dziennik Teatralny Kraków
20 grudnia 2019
Spektakle
Cabaret