Życie w muzyce

- Opera to jest chimera, której trzeba się poświęcić bez reszty. Ona pożera człowieka w całości... Z Tadeuszem Serafinem, dyrektorem naczelnym i artystycznym Opery Śląskiej w Bytomiu rozmawia Wiesława Konopelska.

Nie tak dawno temu minęło 25 lat od chwili, kiedy objął pan stanowisko dyrektora Opery Śląskiej w Bytomiu. Jeśli do tego dodamy lata nauki muzyki, czas studiów, pracę w ówczesnej Wielkiej Orkiestrze Symfonicznej, terminowanie u maestro Napoleona Siessa, to można powiedzieć, że przez całe życie jest pan związany z muzyką, że muzyka jest pana życiem. Zamiłowanie do muzyki, a zwłaszcza do opery, musiało paść na podatny grunt. Jest pan związany ze Śląskiem od urodzenia. To jest pana miejsce na ziemi. Jaki zatem był pana dom rodzinny i czy muzyczny Śląsk, na którym się pan wychował, ze swoimi tradycjami śpiewaczymi odcisnął piętno na pana przyszłości?

- W moich żyłach płynie "muzyczna" krew, ponieważ ojciec grał około trzydziestu paru lat na skrzypcach tu, w operze. Ale to nie wszystko. Ze strony ojca, moja babcia grała na flecie, dziadek na klarnecie, jeden z wujków - brat ojca - był skrzypkiem i prowadził orkiestrę dęta tu na Śląsku, drugi jego brat w Krakowie śpiewał w chórze i też grał w orkiestrze. Mój brat - altowiolista - od wielu lat gra w Królewskiej Operze w Oslo. Z kolei moje dwie córki są skrzypaczkami, a najmłodsze moje dzieci na razie tylko śpiewają i grają na cymbałkach i flecikach (śmiech).

To była śląska rodzina z dziada pradziada?

- "Muzyczna" krew ale nie tylko śląska, bowiem babcia ze strony ojca pochodziła spod Wiednia, ale dziadek ze Śląska.

Tak więc muzyka była czymś naturalnym i oczywistym w pana domu. Jednak czy rodzice nie odradzali synowi zawodu muzyka, co często zdarza się w tzw. muzycznych rodzinach?

- Muzyką nasiąkałem od najmłodszych lat. Ojciec - muzyk- nie bardzo chciał żebyśmy szli jego drogą. To były lata 50. i 60., więc nie było łatwo. Z czasem widział jednak nasze sukcesy oraz osiągnięcia i koniec końców zgodził się na naszą dalszą edukację muzyczną. Ale to mama bardziej popychała nas w kierunku muzyki.

Wybrał pan niezbyt wtedy popularny instrument jakim był kontrabas.

- Tak, ale dzięki nauce gry na kontrabasie trafiłem do najlepszej orkiestry. Zresztą kontrabasistą zostałem trochę przez przypadek. Uczący mnie w ognisku muzycznym profesor Janicki zauważył, że mam dobry słuch - wobec czego bez problemów zdałem egzamin i znalazłem się w średniej szkole muzycznej w Bytomiu. Ponieważ, jak to określił mój profesor miałem "łapę kontrabasisty", a brakowało muzyków grających na tym instrumencie, zostałem kontrabasistę. Nie pisane mi było zostać pianistą - a od tego instrumentu zaczynałem edukację. Ponieważ byłem ambitny, brałem udział w różnych konkursach zdobywając nagrody. Zacząłem też chodzić na dodatkowe zajęcia do Wyższej Szkole Muzycznej w Katowicach. Moim pierwszym pedagogiem był prof. W. Gadziński ówczesny rektor.

Nie poprzestał pan na studiowaniu w klasie kontrabasu.

- Równolegle podjąłem studia na Wydziale Teorii i Kompozycji. Następnie spróbowałem sił na wydziale dyrygentury - zawsze mnie fascynowała rola prowadzącego orkiestrę - to też zaczęło się gdzieś w dzieciństwie. Po raz pierwszy stanąłem przed orkiestrą będąc uczniem bytomskiej szkoły muzycznej. Zadyrygowałem "Eine Kleine Nachtmusik" Mozarta. Dostałem też pierwsze w życiu brawa stojąc za pulpitem dyrygenckim. A potem przyszedł moment refleksji... i wróciłem do kontrabasu. Po studiach zostałem muzykiem Wielkiej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia. To była moja druga akademia.

A opera? Bywał pan tutaj? Bo żeby w przyszłości zdecydować się na kierowanie teatrem muzycznym trzeba - jak mi się wydaje - nasiąknąć tym specyficznym, niezwykle złożonym gatunkiem sztuki. Mając ojca muzyka w orkiestrze miał pan ułatwione zadanie.

- Przyznam, że nigdy nie przypuszczałem, że mogę zostać dyrygentem operowym. Przychodząc do opery chciałem podszlifować swój warsztat jako dyrygent, ale jednak chciałem pozostać przy orkiestrze symfonicznej. Zresztą miałem wówczas sporo propozycji od różnych orkiestr w kraju. Nagrywałem w tym czasie z WOSPR-em, z warszawską "radiówką", koncertowałem z filharmoniami w kraju i za granicą. Prowadziłem przez jakiś czas orkiestrę w tejże bytomskiej szkole - te zajęcie doradził mi profesor Napoleon Siess, który mówił, że orkiestra szkolna to dobry aparat do ćwiczenia różnych technik dyrygenckich. Kiedy zostałem asystentem Profesora prowadziłem orkiestrę akademicką.

Jak trafił pan do Opery Śląskiej?

- Pewnego dnia dyrektor Siess oświadczył, że ma wolny etat asystenta dyrygenta i spytał czy nie chciałbym objąć tego stanowiska. Zgodziłem się. Z czasem zostałem dyrygentem, a potem koordynatorem do spraw orkiestry.

To był dla Opery bardzo trudny czas. Zresztą wszystkie instytucje kultury przeżywały okres tak zwanej transformacji czyli ogromnych zawirowań organizacyjnych i finansowych.

- Tak, to było przed 89. rokiem. Panował rozgardiasz. W tym czasie Opera odbywała pierwsze tournee po kontynencie amerykańskim, które organizował dyrektor Napoleon Siess. Niestety, w 1986 roku prof. Siess zmarł. Dwa lata później znów dostaliśmy zaproszenie, a zorganizowanie tej wyprawy powierzono mnie. Pamiętam, prowadziliśmy na zmianę z Antonim Wicherkiem "Halkę" Moniuszki. To były pierwsze takie wielkie tournee polskiej opery po Stanach Zjednoczonych i Kanadzie.

Opera to złożone zadanie. To współpraca prócz orkiestry z solistami, chórem, baletem a także reżyserem, choreografem i sztabem ludzi, którzy mają wpływ na kształt przedstawienia.

- Prócz umiejętności współpracy z kilkoma zespołami, także technicznymi, dyrygent musi jeszcze mieć tzw. instynkt sceniczny. Obserwowałem podczas prób dyrektora Siessa - wszystkie były szalenie dramatyczne, energetyczne, inspirujące dla wszystkich, głębokie pod względem filozofii muzycznej, ale też wizjonerskie. Na dodatek w danym dniu trzeba mieć wyczucie dyspozycji wykonawców, jak i publiczności. W zależności od temperatury, można jak się mówi podkręcić lub stonować tempo wykonywanych fragmentów. To niezwykle istotne zjawisko w muzyce, ale też wielki problem techniczny i filozoficzny, nad którym można dyskutować wiele godzin.

Można więc w pewien sposób "sterować" odbiorem dzieła.

- To wielki temat interpretacji dzieła. Nowoczesna interpretacja jest związana z pogłębieniem dramatyzmu. W muzyce to są akcenty, gwałtowne crescenda, diminuendo, ostre tempa. Dzisiaj tempa są szybsze, bo szybsze jest nasze życie.

Dotyczy to nie tylko orkiestry.

- Mając do dyspozycji naszą skromną sceną staram się zawsze zasugerować reżyserom dramatyczną i przestrzenną wizję spektakli. W ten sposób udało się w przypadku kilku realizacji wykorzystać tę małą scenę i zyskać większy oddech. Tak powstało sporo - moim zdaniem - bardzo dobrych spektakli. Ekscytująca scenografia, wizjonerska reżyseria oraz dramatyzm i tempo muzyczne mają zasadnicze znaczenie dla wizji spektaklu.

Napoleon Siess pozostał pana pierwszym i największym mistrzem?

- W tym gronie, z czasów mojego pobytu w zespole WOSPR-u to był Semkow, Skrowaczewski, Krenz, Wit i jeszcze wielu innych. Z grona reżyserów wymienię tylko kilku, ale było ich znacznie więcej. Najdłużej współpracowałem z Wiesławem Ochmanem. Ale współpracowałem też z Laco Adamikiem, Waldemarem Zawodzińskim, Roberto Skolmowskim, Markiem Weiss Grzesińskim, którego, ,Halkę" wznowiliśmy na zamknięcie festiwalu jubileuszowego Opery, także Lech Majewski - wielki polski reżyser, który zrobił kilka znakomitych oper na wysokim poziomie, chociażby nasz bytomski "Pokój saren" - absolutnie wizjonerski spektakl. Jest też wspaniały Henryk Konwiński - mamy za sobą wiele wspólnych spektakli, w tym ostatnią premierę wieczoru Moniuszkowskiego z "Verbum nobile" i "Na kwaterunku".

Dla pana był to także czas licznych zagranicznych koncertów, także z Operą Śląską.

- Podczas wyjazdów mogłem podziwiać perfekcję wykonawczą wielu zespołów, oznacza to, że spektakle grane na żywo mogłyby być nagrywane. Występowaliśmy w największych salach koncertowych Europy - na przykład w Sali Filharmoników Berlińskich czy Filharmoników Monachijskich, także w salach koncertowych Meksyku, dyrygowałem dość często w Portugalii, czy Korei Południowej. Graliśmy w bardzo ciekawych plenerach. Czasem zdarzały się niezwykłe sytuacje, jak ta w Norymberdze, kiedy na niewielkiej scenie dyrygowałem "Nabucco", Na widowni zasiadło wtedy około 400 osób. Sytuacja wytworzyła się taka, że oto Polacy grali spektakl o narodzie żydowskim, a za nami znajdował się ogromny mur, za którym w ogromnym amfiteatrze, w mrocznej przeszłości, Hitler przemawiał do 10 tysięcy Niemców, mówiąc o krucjacie na Wschód i eksterminacji Żydów.

Czy przez lata spędzone w tym teatrze nie ma pan żalu, że jest to ciągle ten sam budynek, że Śląsk nie doczekał się nowego okazałego, nowoczesnego teatru operowego?

- To jest temat na osobny wywiad, ale rzecz jasna naszemu regionowi należy się taki gmach. A my staramy się z operą wychodzić poza nasz budynek. Kilkakrotnie występowaliśmy w bytomskich Dolomitach i na rynku. W dolomitach były to bardzo rozszerzone spektakle, a więc bardzo drogie. Występowaliśmy też - z widowiskiem "Carmina Burana" w katowickim Spodku. Opera Śląska jako pierwsza odważyła się wystąpić w tym obiekcie. Przyszło wtedy około 4 tysięcy osób. Dosyć często wyjeżdżaliśmy też do Sali Kongresowej w Warszawie. Pokazaliśmy, że Operę Bytomską stać również na takie przedsięwzięcia, że potrafimy grać i na dużych scenach i na naszej, bytomskiej. Zdarzało nam się też grać na jeszcze mniejszych scenach w Polsce ale także w Niemczech, Belgii czy Szwajcarii. Wszystko można zagrać wszędzie, jeśli się tylko chce. My budujemy tak scenografie, żeby można było zabudować każdą przestrzeń. Jesteśmy bardzo mobilni i elastyczni.

Właśnie - na spektaklach operowych nie kończy się repertuar Opery Śląskiej.

- Graliśmy koncerty z zespołem Dżem, gramy operetki, musicale, balety i gale, także koncerty symfoniczne - były to nie tylko "Harnasie" i "Stabat Mater" ale też Koncert na orkiestrę Lutosławskiego, Koncert fortepianowy e-moll Chopina czy uwertura koncertowa "Bajka" Moniuszki. Dziś publiczności proponujemy także koncerty a capella chóru Opery Śląskiej.

W statucie Opera Śląska ma zapis, że jest zespołem objazdowym w najlepszym rozumieniu tego słowa. To nie tylko spektakle - zresztą od powstania Opery - w Teatrze Śląskim w Katowicach. Dzisiaj spotyka się opinie, że jest to działanie zbędne, z różnych przyczyn. Jakie jest pana zdanie w tej kwestii?

- Od 1945 roku jest to jedno z naszych najważniejszych zadań. Przez jakiś czas 30 procent spektakli graliśmy na bytomskiej scenie, trzydzieści na scenie katowickiej i 30 procent za granicą. Wyjazdy mają też swoje dobre strony - nowa publiczność, inny odbiór spektaklu, a to jest bardzo ważne. Bywało, że rokrocznie jeździliśmy do Sali Kongresowej w Warszawie - byliśmy tam bardzo oczekiwanymi gośćmi. Występowaliśmy też w Teatrze Polskim w Warszawie, odwiedzamy Jasło, Krosno, Rzeszów, Kielce, wiele miejscowości w województwie śląskim - znów odwiedzamy Dąbrowę Górniczą, gdzie występujemy w wyremontowanej Sali Pałacu Kultury Zagłębia. Ostatnio pojawiły się nawet oferty zagrania w Wejherowie i w Tczewie - teraz mamy już stałą współpracę. Prezentowaliśmy tam "Nabucco" i "Carmen". Okazało się też, że dzięki funduszom europejskim powstało wiele sal w tych miastach, z dobrą akustyką i wyposażeniem technicznym. Zatem przeszłością są kiepsko wyposażone niewielkie sale.

W działalności Opery Śląskiej bardzo ważny jest Konkurs Wokalistyki im. Adama Didura. Kiedy następna edycja?

- Kiedy odbędzie się kolejna edycja zadecydują środki finansowe. Prócz konkursu odbyła się też pierwsza Europejska Akademia Sztuki Wokalnej. Chcemy podtrzymywać te inicjatywy. Nagrywamy płyty - okazuje się, że wszystkie dotychczasowe pomysły z tym związane były bardzo udane. Pewnie wpływ na to ma moje doświadczenie pracy z mikrofonem. To dobra szkoła precyzji wykonawczej.

Czy ma pan możliwość zatrzymania czy chociażby współpracy z laureatami tych konkursów i najlepszymi absolwentami katowickiej Akademii?

- Oczywiście, że tak. To zespół orkiestrowy, ale też chórzyści i soliści. Są to w większości absolwenci naszej akademii. Bazujemy na tych ludziach, bo poziom kultury wykonawczej na Śląsku jest bardzo wysoki. Dowodem tego są nasze inne orkiestry i chóry.

Czy jest szansa, że w bytomskiej Operze usłyszymy na przykład Piotra Beczałę czy Mariusza Kwietnia?

- Myślę, że tak. Muszę powiedzieć, że Piotr Beczała przed wyjazdem na Zachód pierwsze rozmowy na ten temat prowadził w moim gabinecie, przy stole, przy którym teraz siedzimy. Przyszedł z profesorem Ballarinem, który zarekomendował Piotra Beczałę jako artystę, który wkrótce zawojuje świat. Zaproponowałem mu wtedy współpracę nawet go nie przesłuchując. Ale koniec końców on wybrał światową karierę. Dziś, jeśli przyjeżdża do Polski, to na występy w Warszawie. W Katowicach wystąpił z okazji otwarcia sali NOSPR, a wiec była to szczególna okazja..

Sądzi pan, że powróci tu kiedyś z sentymentem, jak niegdyś Bogdan Paprocki czy Wiesław Ochman? Są jeszcze sentymentalni artyści? Czy to już jest inny świat?

- Z grona tamtych artystów zostało już niewiele osób - w ramach festiwalu jubileuszowego odbyło się spotkanie z Krystyną Szostek-Radkową z okazji jej jubileuszu 60-lecia pracy artystycznej. Tak to jest, że jak się ktoś zadomowi w innym kraju, to nie powraca, rzadko może przyjechać na występy na naszych scenach i to z powodu jakichś ekskluzywnych okazji. Niegdyś tacy śpiewacy jak Wiesław Ochman, czy Andrzej Hiolski wracali - na tym polegał też ich patriotyzm. Hiolski dla mnie jest wzorem wielkiego śpiewaka...

A co pana trzyma w tej operze? Co tu dla pana jest najważniejsze?

- Już od czasu studiów miałem wiele propozycji wyjazdu na kontrakt zagraniczny. Były to nawet bardzo dobre propozycje finansowe. Ale zdarzyło się tak, że tu, w Bytomiu przygotowywałem swój jubileusz. Nie mogłem zostawić wszystkiego, rzucić przygotowywanym koncertem i wyjechać. To nie byłoby w porządku.

Wydaje mi się, że jestem coś dłużny temu krajowi, temu środowisku, bo kiedyś ktoś we mnie zainwestował. Dostawałem stypendia i pracę. W czasie kiedy rozpoczynałem pracę jako dyrektor, Opera Śląska była wtedy w niezbyt dobrym stanie, uciekła z niej większość dobrych solistów. Ponieważ wywodziłem się z tego zespołu stworzyłem więc sobie ewolucyjną wizję pracy: uporządkować zastany stan, potem doposażyć teatr zewnątrz i wewnątrz, następnie poukładać i uporządkować zespoły, rozszerzyć repertuar a przede wszystkim unowocześnić i podnieść poziom artystyczny. Sporo z tych zamiarów udało mi się zrealizować. Dziś, jak sądzę, to już jest inny teatr.

Czyli spektakl życia jeszcze przed panem?

- Nigdy nie zamykam sobie drogi. Powinniśmy jeszcze zrobić kilka spektakli współczesnych, bo jeśli chodzi o klasykę, zrobiliśmy sporo: była "Gioconda", "Borys Godunow", "Tannahauser", "Aida", "Carmina Burana", "Don Carlos". Udowodniliśmy, że na tej niewielkiej przestrzeni mogą powstać wielkie spektakle. Z nowej literatury operowej prezentowaliśmy "Widma" w reżyserii Bradeckiego - świetny spektakl, był wspomniany "Pokój saren" Lecha Majewskiego i eksperyment operowy Piotra Schmitke "Madame Euroza" z muzyką konkretną, aleatoryczną, z nieprawdopodobnymi wizjami scenicznymi, ale publiczność oceniała rozmaicie. Uważam, że był to fantastyczny pomysł. W przyszłości chciałbym zrealizować dzieła Ryszarda Straussa, Prokofiewa, Szostakowicza, Debussy'ego. Do takich dzieł publiczność śląska powinna się przyzwyczaić.

Po jubileuszu Opera znów wybiera się w świat. Za mojej kadencji udała się ekspansja Opery Śląskiej na rynki zagraniczne. Graliśmy w wielu fantastycznych ośrodkach muzycznych Danii, Niemiec, Belgii, Hiszpanii, Francji, we Lwowie. Swego czasu byliśmy w czołówce zespołów wyjeżdżających za granicę. Powiem nieskromnie, że mogą nam pozazdrościć inne polskie zespoły. To jest jedno z największych dokonań naszej opery. W tej chwili mamy dobry punkt wyjścia do dalszych działań. A dlaczego tutaj zostałem? To były względy rodzinne, towarzyskie i zawodowe. Wiedziałem, że musiałbym wszystko zostawić na zawsze. A z drugiej strony miałem ambicje, żeby ten teatr wyprowadzić na szerokie wody europejskie i światowe. I to się udało.

Czy po tych 25 latach może pan powiedzieć: to jest mój teatr? Przechodząc ulicą, spoglądając na mury, na ludzi...

- Opera to jest chimera, której trzeba się poświęcić bez reszty. Ona pożera człowieka w całości...



Wiesława Konopelska
Śląsk
9 lipca 2015
Portrety
Tadeusz Serafin