Żymełka, Pachulscy, Świtała

Repertuarowa odwaga szefa artystycznego Zbigniewa Maciasa, talent choreograficzny Artura Żymełki, otwartość łódzkiej publiczności na artystyczne wzloty dalekie od szablonów - oto szansa na łódzki Broadway - Sławomir Pietras o Teatrze Muzycznym w swoim felietonie w Angorze.

Polską tradycję musicalową próbowała ukształtować w Gdyni Danuta Baduszkowa. Było to przed kilkudziesięciu laty i po tej idei pozostał tylko teatr jej imienia. W ostatnich latach po Jerzym Gruzie jego dyrektorem był Maciej Korwin. Kontynuował dzieło Patronki, poczynania Gruzy, prowadził teatr profesjonalnie i odnosił znaczne sukcesy reżyserskie. Właśnie przyszła wiadomość, że w ubiegłym tygodniu zakończył życie, młodo powalony zatorem płucnym. Z pochodzenia i wykształcenia był łodzianinem, więc dyr. Grażyna Posmykiewicz poprosiła nas o minutę ciszy, poprzedzając tym najnowszą premierę w Teatrze Muzycznym w Łodzi. Tutejsza tradycja musicalową różniła się od wybrzeżowej. Zaczęło się od spektakli Białowłosej (Henryk Czyż), "Człowieka z La Manchy" Mitchella Leigh (niezapomniana kreacja Władysława Malczewskiego), Republika - rzecz publiczna (Grzegorz Ciechowski) oraz rock baletu "Próba" (węgierskiego choreografa Antala Fodora) w Teatrze Wielkim. Wśród tego rodzaju repertuaru w Teatrze Muzycznym wymieniłbym polską prapremierę "Skrzypka na dachu" przed 30 laty, a niedawno "Wonderful" Town Leonarda Bernsteina. W ubiegły piątek, kontynuując tę linię, Artur Żymełka, jednocześnie scenarzysta, reżyser, choreograf, scenograf i autor świateł, odważył się zaprezentować spektakl pt. "Łajza' [na zdjęciu] z muzyką J.S. Bacha wykonywaną na skrzypcach solo przez Michała Jelonka oraz obszerny repertuar zespołu heavymetalowego Normalsi z charyzmatycznym solistą Piotrem "Chypis" Pachulskim. Czegoś takiego gmach przy ul. Północnej jeszcze nigdy nie przeżył. Dotychczasowi zwolennicy Offenbacha, Lehara i Kalmana zdominowani zostali przez wyznawców huków, grzmotów, nawałnicy i orgii elektrycznych gitar, od których świeże po remoncie tynki powinny odpaść i zlecieć na głowy widzów, ale nie zleciały.

Mimo niefortunnego tytułu spektakl zaczął przyciągać uwagę już od pierwszych scen. Żymełka choreograf wykazał się bogactwem ruchu zarówno w scenach zbiorowych, świetnych duetach oraz szczególnie kunsztownych tanecznie tercetach i kwartetach. Jego scenariuszowy pomysł oparty na tekstach piosenek braci Pachulskich sugeruje przedstawienie fabularne. Ale w sensie reżyserskim ma charakter impresyjny i to wystarczy. Dzięki gościnnej kreacji Oskara Świtały (Polski Balet Narodowy} tytuł natychmiast zaczął się wyjaśniać. Ale co to za łajza, która demonstruje wysokiej próby umiejętności tańca klasycznego, swobodę, a nawet brawurę sceniczną, dobre warunki fizyczne, urodę wprawdzie jeszcze chłopięcą, ale grę sceniczną już dojrzale dramatyczną, wspierającą klasykę elementami moderny. Również w partnerowaniu Annie Głowackiej (Matka), Paulinie Poszczepczyńskiej (Macocha) i Justynie Ciepłusze (Mela) Oskar Świtała zaprezentował wyszkolenie dobrze świadczące o poziomie pracy baletu warszawskiego. Natomiast wszystkie trzy wymienione solistki mogą być ozdobą każdego ambitnego zespołu. Ilekroć oglądam spektakle łódzkiego Teatru Muzycznego, z szacunkiem podziwiam taniec Roberta Sarneckiego. Przed wielu laty ten utalentowany artysta zdecydował się opuścić Warszawę i związał się z Łodzią. Zawsze w dobrej formie, dyscyplinie ruchowej, nie ulegającej czasowi sprawności i niepospolitej kreatywności w odtwarzaniu postaci scenicznych (tutaj świetnie zagrana i za-tańczona rola Ojczyma). Zaletą Artura Żymełki jako reżysera i choreografa jest takie konstruowanie fabuły, aby poziom pracy scenicznej wszystkich wykonawców sugerował, że mamy do czynienia z jedną, od dawna ukształtowaną ekipą. A przecież wśród kilkunastu łódzkich tancerzy przewijała się grupa FNF Dance Studio z Warszawy, którą można było zidentyfikować tylko wtedy, kiedy choreograf wykorzystywał ich specjalne umiejętności, nieznane profesjonalnym artystom baletu. Repertuarowa odwaga szefa artystycznego Zbigniewa Maciasa, talent choreograficzny Artura Żymełki, otwartość łódzkiej publiczności na artystyczne wzloty dalekie od szablonów - oto szansa na łódzki Broadway. Miasto ma dwie wspaniałe, wielkie sceny dwa (różne) zespoły baletowe, niemałą tradycję, twórców z ciekawymi pomysłami i publiczność z owacjami na stojąco. Nie ma natomiast pieniędzy na dalsze realizacje, coraz mniej nadziei na ich zdobycie, niemal żadnej zachęty, aby artyści - tak jak dawniej - wiedzieli, że "kto późno do Łodzi, sam sobie szkodzi!".



Sławomir Pietras
Tygodnik Angora
17 stycznia 2013