Żywe trupy wszystkich epok

"Kazimierz i Karolina" w dwóch spektaklach - Jana Klaty i Gábora Zsámbékiego. Za trudny dramat?

Inscenizacja Jana Klaty:
Nie bardzo wiadomo, co zrobić z nową premierą Jana Klaty. Kręcić nosem jakoś głupio, bo będzie to na pewno frekwencyjny sukces, a chwalić raczej specjalnie nie ma za co. W zestawieniu z jego "Trylogią", "Weselem hrabiego Orgaza" czy "Sprawą Dantona" gołym okiem widać, że "Kazimierz i Karolina" intelektualnie oddaje pole na całej linii. Należy po prostu do pobocznego nurtu aktywności reżyserskiej Klaty. Tak jak "Szajba" i "Weź przestań" jest funkcjonalną i doraźną komedią bez pretensji do ideowego rozmachu czy perfekcji formalnej.

Klata takie rzeczy trzaska lewą ręką i choć ważne tematy jedynie zamarkuje, fani reżysera dostaną to, na co czekają: muzyczno-taneczno-publicystyczny melanż, w którym drwi się z tego, co powszechne, i komentuje to, co społecznie niesłuszne. "Kazimierz i Karolina" jest pastiszem sposobu, w jaki mówimy o miłości, i pretensją wobec schematu, w jaki ją upychamy. Klata pokazuje początek i koniec każdego związku, który dziś zaczyna się niechybnie w centrum handlowym. Wszystko przecież przenieśliśmy do galerii – sztukę, Polskę, historię, cyrk, kaplicę i prosektorium.

Tytułowi bohaterowie przyleźli na otwarcie galerii, podziwiają palmy, fontanny, windy i automaty z lodami. Kazimierz właśnie stracił posadę szofera i boi się, że Karolina go zostawi. Czy można kochać bezrobotnego? Klata mówi, że nie. Swoim zwyczajem, zamiast pogłębiać psychologię bohaterów, reżyser obudowuje ją aluzjami. Temperament niesie go w stronę szybkiej i złośliwej publicystyki. Oto po centrum handlowym kręcą się cyniczne nieletnie galerianki i łowiący je podstarzali "galerjanowie", nawalają się narodowe żywe trupy wszystkich epok, pojawia się nawet krzyż z puszek.

Tylko że przy tej metodzie natręctwo tematów pobocznych zagaduje i niejako unieważnia dylemat wyjściowy. Bo cóż to ma za znaczenie, że Karolina puściła się w końcu z ważnym prezesem, skoro Polska grzęźnie w głupocie i chaosie? Naskórkowa krytyka kapitalizmu przegrywa ze zdumieniem obyczajami polskiego społeczeństwa. Jeśli nie chcecie zezłościć się na Klatę, nie szukajcie tu nic poza grepsami: Kazimierzem Marcina Czarnika śpiewającym arię Jontka czy cudnie plastikowym ciałem "galerjana" Eugeniusza (Bartosz Porczyk). To nie jest spektakl interwencyjny, to jest komedia. Stepowanie na polskiej głupocie.

Ci, którzy po prapremierze "Kazimierza i Karoliny" spodziewali się intelektualnego wyzwania, trochę się zawiedli. Inscenizacja Gábora Zsámbékiego jest spektaklem jednobarwnym, chłodnym, pozbawionym emocji i napięcia. Takiej koncepcji można bronić, nie da się jednak przymknąć oka na reżyserskie potknięcia.

Inscenizacja Gábora Zsámbékiego:
Za Horváthem autor spektaklu umieszcza akcję w wesołym miasteczku z lat 30. W scenerii monachijskiego Oktoberfestu podglądamy pozornie niewinną kłótnię młodych kochanków – Kazimierza (Paweł Paprocki) i Karoliny (Wiktoria Gorodeckaja). Beztroska panna ma ochotę ostro poszaleć, czemu bynajmniej nie wtóruje jej nieco przygnębiony partner. Kochankowie zaczynają coraz agresywniej wymieniać zdania – by wkrótce stać się dla siebie zupełnie obcymi osobami.

Horváth uchwycił obrazek Niemiec w przeddzień dojścia Hitlera do władzy. Nie oszczędził żadnego z bohaterów – pod grubą warstwą ich zwyczajności kłębią się pokłady podłości i zła. Tu nikt nie ma prawa do czystości.

Inscenizacja Zsámbékiego jednak zawodzi. Raz po raz daje się odczuć reżyserki chaos – sceny są jakby urywane, brakuje im płynności i precyzji. W efekcie nie sposób uwierzyć w ten chaotycznie nakreślony świat, a już na pewno nie można się nim przerazić.

Reżyser nie rozmiękczył słów, które u Horvátha mają ciężar ołowiu, ale niewiele zrobił, by bolały i raniły jeszcze bardziej. Za autorem "Opowieści Lasku Wiedeńskiego" zrobił spektakl o kryzysie wartości, o ludziach ukształtowanych przez ekonomiczno-polityczny system. Nie pokusił się jednak o szerszy kontekst, o nadanie opowieści ciekawego kształtu, wyrzekając się metafory, a nawet interpretacji. I jeśli się śmiejemy czy wzruszamy, to jest to zasługa wyłącznie Horvatha (i znakomitego przekładu Jacka St. Burasa), a nie teatru i reżysera Gábora Zsámbékiego



Łukasz Drewniak i Agnieszka Michalak
dziennik.pl
2 listopada 2010