Żywot człowieka „poczciwego"

„Sąd ostateczny" jest jedną z ostatnich sztuk napisanych przez mało znanego w Polsce austriackiego dramatopisarza Ödöna von Horvátha, w której autor porusza tak ważką i dręczącą zarazem kwestię winy i kary. Agnieszka Glińska, reżyserka spektaklu, ma już za sobą inscenizacje sztuk Horvátha, twórczość tego pisarza niewątpliwie jest jej bliska.Działa to korzystnie na kondycję polskiej sztuki teatralnej, która cierpi niekiedy z powodu braku interesującego materiału reżyserskiego. W przypadku „Sądu..." mamy do czynienia nie tylko z dobrze napisaną sztuką, ale i z interesująco zrealizowanym spektaklem, co daje nadzieję zainteresowania się środowiska teatralnego i publiczności twórczością nie tylko głośnych i znanych dramatopisarzy.

A wszystko zaczęło się od, na pozór niewinnego, pocałunku, którym młodziutka córka oberżysty Anna (Agnieszka Pawełkiewicz) obdarzyła szanowanego obywatela pewnej bliżej nieokreślonej sennej mieściny. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że ów bohater, naczelnik stacji Tomasz Hudetz (Łukasz Simlat) jest już żonaty, a rzeczony pocałunek zdarzył się w najmniej odpowiednim momencie. Zaaferowany zdarzeniem naczelnik (a właściwie strachem, że zauważy je jego współmałżonka) zapomniał dać sygnał dla nadjeżdżającego pociągu, który zderzył się z innym składem. I katastrofa gotowa. Tym gorsza, że zginęli niewinni ludzie. Po żmudnym dochodzeniu i pełnym napięć przesłuchaniu, Hudetz zostaje oczyszczony z podejrzeń, a wszystko dzięki fałszywym zeznaniom Anny. W tym momencie rozpoczyna się najciekawsza część historii. Nieskazitelny naczelnik hołubiony przez okolicznych mieszkańców szykuje się na przyjęcie, które oberżysta przygotował na jego cześć. W tym samym czasie pani Hudetz i jej brat cierpią z powodu społecznego wykluczenia i opuszczenia – prawowita małżonka jako jedyna nie uwierzyła w niewinność męża, co dotkliwe zabolało mieszkańców, dla których stała się ona przyczyną wszelkich nieszczęść biednego naczelnika.

W tej historii o lekkim zabarwieniu kryminalnym (Anna ginie nagle w niewyjaśnionych okolicznościach, a widzowie właściwie do końca nie są pewni, kto zabił córkę oberżysty) autor niezwykle interesująco nakreślił portrety ludzkiej egzystencji, gdzie dramaty determinowane są przez rozterki bohaterów.W spektaklu Glińskiej warto zwrócić uwagę na kilka zasadniczych elementów, dzięki którymi przedstawienie ma moc przeniesienia publiczności w samo centrum omawianych wydarzeń.

Aktorów trzech

W „Sądzie..." każdy aktor świetnie wywiązał się ze swej roli, niemniej troje z nich zasługuje na bliższą uwagę. Łukasz Simlat sugestywnie i przekonująco zaprezentował małość człowieka skrzętnie skrywaną pod dumnym mundurem naczelnika stacji kolejowej. Umiejętnie potrafił wykrzesać z publiczności skrajne emocje odnośnie do postępowania swojego bohatera. Na początku przedstawienia Hudetz wzbudza litość – jest dość niepewnym, nieco zahukanym przez żonę mężem. Pomimo pełnienia zaszczytnej i odpowiedzialnej funkcji, pokornieje wobec narzucającego się ostrego usposobienia małżonki. Choć niekiedy stara się grać rolę prawdziwego mężczyzny, to w oczach innych jest przede wszystkim dobrodusznym naczelnikiem stacji kolejowej. Jeszcze większą litość, a nawet współczucie wzbudza podczas przesłuchania po tragedii, którą spowodował. Mimo świadomości jego winy, nie sposób go jednoznacznie oskarżać. Simlat ukazał drugą twarz Hudetza – ludzką, zasługującą na zrozumienie i nową szansę. Do tego momentu fabuła spektaklu prowadzona jest, można by rzec, całkiem standardowo. Widz wyrabia sobie na jego temat opinię i określa swój stosunek do bohatera. Jednak najciekawsze dopiero przed nami. Bo nie jest już tak łatwo zrozumieć i przede wszystkim usprawiedliwić Hudetza, który ze szczerym zadowoleniem, zupełnie naturalnie przyjmuje wyrazy szacunku, oddania, niemal czci, które składają mu mieszkańcy. Gdy idzie na przyjęcie zorganizowanez okazji jego powrotu nie ma w nim ani pokory, ani minionego ugodowego usposobienia – jest pełen pychy, a nawet buty. Czy to ten sam Hudetz, który na początku wzbudzał sympatię? Tak, ten sam, bo, jak można wnioskować z przedstawienia, w człowieku, jak w kalejdoskopie, mieni się tysiąc masek, a każda z nich odpowiada konkretnej sytuacji z ludzkiego życia. Simlat przekonująco i prawdziwe ukazał postępującą degrengoladę bohatera, który ze zwykłego człowieka staje się brutalnym mordercą chroniącym przede wszystkim własną skórę. Jak tchórz ucieka się do zabójstwa niewygodnego świadka, a wyrzuty sumienia przychodzą zbyt późno i są tak bolesne, że nie pozostawiają bohaterowi wyboru – Hudetz stacza się na dno własnych nieszczęść i przewinień.

Warto również bliżej przyjrzeć się żonie naczelnika, którą brawurowo zagrała Dorota Landowska. Ta niekochana kobieta tak bardzo boi się utraty młodszego o trzynaście lat męża, że nieświadomie robi wszystko, by zostać porzuconą. Jest zaborcza, nieufna, niepewna uczuć ukochanego. Roztacza wokół siebie ponurą aurę nieszczęścia, która kładzie się cieniem na jej relacjach z najbliższymi (mężem i bratem) i całym otoczeniem. W efekcie to właśnie ona, niewinna ofiara, staje się w oczach mieszkańców przyczyną wszelkich cierpień, jakie doznał jej biedny mąż. Pani Hudetz Doroty Landowskiej pomimo swej neurotycznej natury i zaborczości wzbudza niekłamane współczucie: pragnąca miłości, ale niekochana. I wreszcie ta trzecia – młodziutka i niewinna córka oberżystki, która dla pani Hudetz jest niemal złem wcielonym, podłym człowiekiem po prostu, który czyha na jej męża. W rzeczywistości Anna jest tak samo zagubiona jak pani Hudetz. Niby zakochana w swoim narzeczonym, a jednak szuka silniejszych bodźców do życia w zakazanym świecie pokus. Agnieszka Pawełkiewicz posiada interesująca i niestety rzadko spotykaną umiejętność roztaczania wokół swoich postaci aury niepokojącej niejednoznaczności. To już nie pierwsza rola, w której udowodniła, że scenicznych postaci nie można ani łatwo osądzać ani bezproblemowo przejrzeć. Nie chodzi o to, że jej bohaterka, Anna, jest skomplikowana. Nie jest. W gruncie rzeczy to prosta dziewczyna uwikłana w tragiczne wydarzenia. Umiejętność gry aktorskiej Pawełkiewicz polega na tym, że każda jej postać jest bardzo wyrazista i silnie oddziałuje na publiczność.

Scenografia

Już od pierwszych chwil spektaklu widz ma okazję podziwiać pieczołowicie przygotowane dekoracje, które składają się na obraz onirycznego miasteczka „Sądu ostatecznego". Agnieszka Zawadowska wykreowała na scenie świat, w który z łatwością można wejść. Na wysuniętej części sceny fasada domu państwa Hudetz będąca jednocześnie częścią drogerii Alfonsa, brata pani Hudetz. W części właściwej sceny, po prawej stronie, znajduje się olbrzymia konstrukcja przypominająca stację kolejową. Właśnie to miejsce stanie się niemym świadkiem najważniejszych wydarzeń spektaklu – zabójstwa niewinnej Anny.A po prawej stronie zupełnie inny świat – oberża, gdzie w najlepsze trwa przyjęcie na cześć naczelnika. Każdy centymetr powierzchni został wykorzystany z konkretnym przeznaczeniem. Nie ma na scenie niepotrzebnych rekwizytów czy przekombinowanej scenografii. Ot, zwykłe miasteczko umiejętnie wkomponowane w teatralny świat.

Gra świateł odsłaniająca inny świat

„Ale na świecie są ponurzy ludzie" – to słowa właściciela oberży wypowiedziane po wyjściu tajemniczego gościa. Równie ponura wydaje się być atmosfera spektaklu spotęgowana przyciemnioną grą świateł. Gdy zbliża się niebezpieczeństwo, scena zapada w mrok, światło jest pożółkłe, postaci tracą wyraźne kształty. Ponury jak ludzie sennego miasteczka jest też mrok ogarniający duszę nieuczciwego naczelnika. Silny niepokój spotęgowany panującym na scenie półmrokiem towarzyszy pojawieniu się duchów kolejarza i maszynisty. Przyszli oni, by przekonać Hudetza, że dopiero po śmierci zaczyna się całkiem klawe życie. Ponurzy w swej żałosnej „radości" starają się przygarnąć do swojego smutnego świata duszę naczelnika. Ale pośród mglistej czerni pojawia się jeszcze jedna ważna postać, zmarła Anna, która rozpaczliwym głosem obnaża niecne zamiary przybyłych – po śmierci wcale nie jest wspaniale. Tak naprawdę jest tragicznie.

Sąd ostateczny niewątpliwe czeka na każdego człowieka. Tylko, że niektórzy stają przed nim już za życia. W spektaklu Glińskiej przyglądamy się postaciom, które, trochę jak w laboratorium doświadczalnym, szamotają się na scenie między dobrem a złem, egoizmem a poczuciem sprawiedliwości, „ocaleniem" skóry a życiem w prawdzie. Dramat jednostki zawsze oddziałuje na otoczenie. I choć na sądzie ostatecznym stajemy sami, to zawsze ktoś może nas zapytać: kogo przyprowadziłeś ze sobą?



Paulina Aleksandra Grubek
Dziennik Teatralny Warszawa
7 stycznia 2014
Spektakle
Sąd Ostateczny