Czasami Boska, czasami Komedia

7. Międzynarodowy Festiwal Teatralny BOSKA KOMEDIA - podsumowanie

Krąży legenda, że w dawnych czasach na Łysej Górze odbywały się zloty czarownic. Natomiast w Krakowie co roku odbywać się ma zjazd „teatralnych bogów". Jednak rzekomy panteon polskiej sceny co roku prezentuje coraz bardziej nierówny poziom, a ostre kontrasty między tegorocznymi spektaklami obniżają wartość festiwalu jako artystycznego miernika.

Akt I – KIEDY PRZYJDĄ PODPALIĆ TWÓJ DOM, TEN, W KTÓRYM MIESZKASZ

Ta sekcja tegorocznej Boskiej Komedii przyniosła jedne z najciekawszych spektakli, choć rozpoczynająca festiwal „Balladyna" nie napawała szczególnie rozbudzonym entuzjazmem. Za to intensywne, niezwykle aktualne „Szczury" Mai Kleczewskiej czy kameralny i wyciszony „Koncert życzeń" Yany Ross opowiadały o permanentnym stanie wojny – o wewnętrznych lękach, niepokojach, oczekiwaniach i uprzedzeniach, które zamieniają codzienność w manewry wojskowe.
Wojenna „Balladyna" z popkulturą w tle – „Balladyna", reż. Radosław Rychcik
Radosław Rychcik przenosi utwór Juliusza Słowackiego w okres I wojny światowej i doprawia to dzieło popkulturowymi elementami. Pierwsza część „Balladyny" odbywa się na tle obrazu Eugène'a Delacroix „Wolność wiodąca lud na barykady". W ten sposób mamy zachowany charakter romantyczny. Natomiast w miejsce baśniowych, fantastycznych postaci Słowackiego Rychcik wprowadza popkulturowe ikony. I tak Goplana zamienia się w Shirley Temple, natomiast Grabiec staje się Frankensteinem. Aktorzy mimo współczesnej inscenizacji wypowiadają oryginalny tekst. Właśnie – „wypowiadają". To sformułowanie właściwie oddaje charakter deklamacji scenicznej, ponieważ nie jest jasny stosunek aktorów do oryginalnego tekstu. Wypowiadają go tak, jakby sami nie wiedzieli, co mówią. Czy jest to wina koncepcji reżyserskiej, czy raczej złego aktorstwa? Trudno orzec.
Pojawiają się również postaci, które nie należą do świata przedstawionego w utworze Słowackiego. W wersji Rychcika to niepełnosprawni, odgrywający role jeńców wojennych. To im dane jest zakończyć cały spektakl. Niestety, pojawienie się tych postaci na scenie nie znajduje żadnego uzasadnienia w całej konstrukcji inscenizacyjnej. Nie da się uciec od wrażenia, że zostali wykorzystani w celach promocji spektaklu.
Jedyną istotną kwestią, która może wypływać ze spektaklu Rychcika, jest zaprezentowanie wojny z perspektywy kobiet. Ukazuje w ten sposób rywalizację kobiet dążących do władzy. Przenosząc tę konstrukcję na współczesne realia feminizmu, pokazuje ona różnorodność postaw feministek, które walcząc we wspólnej sprawie, nie potrafią dojść do porozumienia. (DK)

Kanalie z kanału – „Szczury", reż. Maja Kleczewska
Żonglowanie stereotypami, brutalność, dosłowność i nienawiść, dewastacja świata
i człowieka, kult materializmu i pozy. Maja Kleczewska bierze na warsztat dramat Gerharda Hauptmanna, od pierwszej sceny wgryza się boleśnie w psychikę widza, nie przestając rozdrapywać ran. Spektakl Kleczewskiej nie jest uporządkowanym światem, złożonym z obrazków logicznie do siebie pasujących; to totalna degrengolada, obłąkańczy pląs scenicznych ciał.
Widzowie zostają wplątani w niebezpieczną grę o dziecko przybyszki ze Wschodu. Potraktowana przez parę artystów jako inkubator Ukrainka zostaje przez nich odarta z wszelkiej godności i człowieczeństwa, staje się pionkiem w ich rękach, który
z czasem zawadza, więc zostaje strącony z szachownicy. Ta historia w wątły sposób łączy fragmentaryczne wydarzenia w „Szczurach". Budowany dramatyzm sypie się w gruz razem z rozwalanym przez aktora murem i o dziwo... spektakl nabiera jeszcze szybszego tempa i podkręca temperaturę.
Niezwykle gorzkie, brutalne i bardzo dosadne sceny ani na chwilę nie przechodzą w proste emocje czy jakiekolwiek moralne zasady. Polina ginie z braku wolnych miejsc w rzeczywistości, w której się pojawia. Dezorientacji i mentalnego wyczerpania doznają też widzowie, gdyż trudno zapanować nad tym rozszalałym karnawałem ludzkich widm nurzających się finalnie w pianie. (MSob)

Slow theatre – „Koncert życzeń", reż. Yana Ross
O spektaklu Yany Ross było od dawna głośno ze względu na koncertową kreację Danuty Stenki. W tym zagranym bez słów monodramie, przedstawiającym jeden wieczór z życia mieszkającej samotnie kobiety, dwukrotnie silniej wybrzmiewają westchnienia itp., tworząc wespół z dźwiękami tła fizjologiczny subiektywizm. Reżyserka mierzy się z próbą stworzenia na deskach teatru – zaadaptowanych z niezwykłą pieczołowitością na kawalerkę – czegoś zaprzeczającego podstawowej idei spektaklu: hiperrealizmu z pozornie rozluźnioną linią dramaturgiczną. Jednak bez słów, wydarzeń i dramatycznych gestów, między myciem zębów a grą w „Simsy" (gdyby widz nie mógł się domyślić, że życie bohaterki jest symulowane, sztuczne i puste), wyłania się obraz podskórnej desperacji, absurdu kontynuowania egzystencji, która niczym nas nie potrafi zaskoczyć. Wirujący bęben pralki w przejmujący sposób symbolizuje wieczne powtórzenia i pętlę – zaciskającą się powoli na szyi.
W rzeczywistości jednak idea reżyserki zbyt szybko staje się jasna, a finał zanurza się w prostej symbolice, nie pozostawiając za dużo miejsca na udział widza – mimo że pozwala mu się krążyć wokół sceny i przyglądać się bohaterce czy wręcz ją podglądać. Teatr przywodzi na myśl popularne aktualnie slow cinema, a zwłaszcza prekursorski wobec tego nurtu film „Jeanne Dielman", w którym automatyzm działań współgra z hiperrealizmem, stosowaniem czasu rzeczywistego przy przedstawieniu prozaicznych wydarzeń. Jednak dzieło Akerman niosło ze sobą olbrzymi ładunek krytyczny, podczas gdy spektakl Ross to właśnie koncert życzeń: dotyczących aktorki, wystarczająco sprawnej reżyserii i zmyślnej koncepcji scenograficznej, a także sugerującej głębię i niezmarnowany w teatrze czas smutnej, acz odpowiednio przejrzystej, puencie. Fakt, że przychodzi ona za łatwo, potwierdzają nadmiernie ochocze oklaski – zbyt łatwo przychodzi widzowi wynurzenie się z tego czasu pożyczonego, rzeczywistości innej osoby. (MSt)

Akt II – INFERNO, czyli męki piekielne

Konkurs Polski przyniósł więcej rozczarowań niż spełnień. Problemu nie stanowiły nawet porażki, lecz po prostu przeciętność, brak artystycznej odwagi, o co nie podejrzewa się zazwyczaj Festiwalu mającego opinię wyznaczania trendów. W tym roku sejsmograf jednak szwankował, a przez to werdykt okazał się cokolwiek nudny. Lupa? Kto by się spodziewał... W tym ujęciu wyjątkowo dobrze wypadają krakowskie spektakle recenzowane jeszcze przed festiwalem – „Towiańczycy, królowie chmur" Rubina, „Paradiso" Borczucha czy nawet „Klątwa. Odcinki z czasu beznadziei" Demirskiego. Jednak to nie one są bohaterami tego podsumowania.
Teatr wysokiej e(ste)tyki – „Wycinka Holzfällen", reż. Krystian Lupa
Po niedawnych eksperymentach z „Personami" mamy majstersztyk w starym stylu. „Wycinka" Krystiana Lupy to autoironiczna refleksja nad artystycznym funkcjonowaniem w świecie. Sytuacja sceniczna koncentruje się wokół kolacji spotykających się po latach znajomych aktorki, która popełniła samobójstwo. Mamy wspomnienia, ale też dyskusję o sztuce. Wypowiedzi na ten temat są pełne ironii, która nierzadko wywołuje śmiech – słowa są jednak przesycone szczerymi emocjami. Trochę kokieterii, trochę kreacji, bo w końcu jesteśmy w towarzystwie. Doborowym.
Ironiczny dyskurs o artyście i roli sztuki we współczesnym świecie przerywają przytyki do sytuacji politycznej. Mieszają się czasy i przestrzenie – ułatwia to obrotowa scena. Sceny są raczej statyczne, akcja „snuje się" przyjemnie, ale nie nuży. Pomaga w tym genialne aktorstwo (zasłużony laur dla Piotra Skiby w roli Thomasa Bernharda) i dopracowana w każdym detalu scenografia z widoczną kompozycją malarską, przypominającą zbiorowy portret. Jedni siedzą, inni stoją, ale rzadko zmieniają pozycję i miejsce. Jest ono im naturalnie, ale bezwzględnie przypisane.
Krystian Lupa w „Wycince" zwraca uwagę na pozycję sztuki we współczesnym świecie. Aktorski światek przedstawia jako zbieraninę dziwnych, sfrustrowanych, często nieradzących sobie z własnymi emocjami ludzi. Tworzy jednocześnie piękne, mocne i dające do myślenia widowisko. Znamienne jest odebranie Thomasowi ostatnich słów – czytamy je na ekranie po jego wyjściu z domu Auersbergerów. Mamy do czynienia z zapisem jego wspomnień, przetworzonych jednak teatralnie, opowiedzianych przez kogoś innego. Mamy do czynienia z niekończącą się wycinką w gęstym lesie wspomnień. (JM)

Wszystko o mojej aktorce – „Druga kobieta", reż. Grzegorz Jarzyna
Innym uznanym mistrzem w Konkursie Polskim był Grzegorz Jarzyna, choć jego wysiłki przyniosły mniej satysfakcjonujący efekt. Próbując opowiedzieć o (swoim) teatrze, wziął na warsztat scenariusz „Premiery" (1977). Film Johna Cassavetesa stanowił odważną próbę powiązania życia wewnętrznego z teatralnym – w warszawskim spektaklu te dwie płaszczyzny funkcjonują obok siebie, powiązane wysiłkiem aktorki (nagrodzonej na festiwalu Danuty Stenki) i dobrej woli widzów, którzy w naszkicowanym pobieżnie przedstawieniu muszą albo chcą dopatrzeć się wizji. Spektakl zdaje się inspirować bardziej „Wszystko o mojej matce" Almodóvara, cytującym dzieło Cassavetesa – choć nie wyrasta bynajmniej z postmodernistycznego światopoglądu, żywego w dziele hiszpańskiego reżysera, przedstawienie Jarzyny opiera się właśnie na zasadach logiki pretekstualności, rzuconych w przestrzeń obietnic bez pokrycia.
Ironiczna warstwa obyczajowa – opis życia twórców teatralnych – została z jednej strony efektownie rozbudowana, z drugiej jednak jest to zabieg o tyle zbędny, że prawie każdego z aktorów pozbawia się szansy na zbudowanie przekonującej roli w tym „teatrze w teatrze" (choć to akurat trochę naciągane stwierdzenie – spektakl odbył się w nowym Centrum Kongresowym, które kompletnie nie było dostosowane do potrzeb widza teatralnego). Jedyne wypełnione krwią i duchem postaci to grana przez Stenkę aktorka i jej wielbicielka, w którą wcieliła się Justyna Wasilewska. Relacja między kobietami, rozgrywająca się w przestrzeni wyobrażonej czy wręcz schizofrenicznej, tworzy gęstą psychodramę, przenikanie się osobowości. Toksyczna więź widma i osoby równie widmowej, której tożsamość to sceniczna persona, momentami przypomina w swej intensywności starcie Bibi Andersson i Liv Ullmann z „Persony" Bergmana. Jednak wielkość i odwagę tego filmowego arcydzieła przywołać można w spektaklu Jarzyny wyłącznie w wyniku seansu spirytystycznego – kolejnego puzzla z innej układanki. (MSt)

Sztuka zasypiania – „Przemiany", reż. Adolf Weltschek
Teatr plastyczny przeważnie zabiera nas w jakąś krainę, wsącza się w wyobraźnię. Ta sztuka udała się w „Przemianach" połowicznie – spektakl zabrał mnie jedynie w krainę autentycznego snu. Po zgaszeniu światła, przed widzem wyrasta kolorowa „czwarta ściana". Taka prawdziwa, zamykająca w niejakim scenicznym „akwarium" tancerzy, oblanych światłami pokazywanych od początku do końca spektaklu wizualizacji – ich zadaniem jest stworzenie scenografii. Na horyzoncie mamy ekran, który miniaturyzuje obrazy, widoczne tuż przed oczami. Po jakimś czasie wizualizacje stają się trochę irytujące – gdyby coś się stało, gdyby nagle ta granica została przerwana... Niestety tak się nie dzieje: mamy bezwzględny podział na świat sceniczny i widza. Dystansujemy się do widowiska.
Nurtuje mnie pytanie o banał – czy „Przemiany" naprawdę są spektaklem jedynie o przemijaniu, upływie czasu, obserwowanej przez każdego z nas zmianie pór dnia i roku? Fabuła zahacza też jakby o historię, ponieważ na scenie widzimy również wojowników oraz średniowiecznych tułaczy. Nie ma tu jednak żadnej linearności, żadnej logiki (nawet pokrętnej!) w doborze kolejności scen. Może też jest ona zbyt nieczytelna, żeby ją zauważyć – mimo że tancerze są bardzo sugestywni, zastępując brak słów. Niezwykłym, lirycznym fragmentem jest taniec młodych – kobiety i mężczyzny. W ruchu widać lekkość, a pokazanie niełatwego związku między kobietą i mężczyzną ogląda się z przyjemnością. Tym bardziej jednak boli niewykorzystanie potencjału i przerost formy nad treścią, w której giną i aktorzy, i precyzja wizji artystycznej. (JM)

Wejście do szafy – „The Hideout/Kryjówka", reż. Paweł Passini
Spektakl Pawła Passiniego składa się z dwóch części. W pierwszej dwie kobiety gromadzą wokół siebie publiczność, tworząc intymną atmosferę opowieści. Snują historię o poszukiwaniu historii, historii swoich przodków, a pośrednio także swojej. Prawda o żydowskim pochodzeniu została przed nimi ukryta jakby na wszelki wypadek – jak mówią, została w szafie, w której ich babcie i dziadkowie ukrywali się w czasie II wojny światowej. Snute historie oplatają widza i wiodą go po nitce do kłębka – po drugiej stronie sceny zamknięci zostajemy w klaustrofobicznej, ciemnej oraz zadymionej przestrzeni spowitej włóczkowymi nitkami (bardzo efektowna inscenizacja przestrzeni). Zanim w finale twórcy spektaklu wrócą do struktury opowieści, na oczach ściśniętych widzów rozgrywa się swoista psychodrama. Dyskomfort jest tu słowem o tyle słusznym, co pożądanym – nie tylko w znaczeniu fizycznym, ale i psychicznym. Kompulsywnie ogrywany kryzys tożsamości dzieci, – nagle dowiedziały się, że nie są Polakami – łączy się z wątkami „Wesela", w którym ich opiekunka, Irena Solska, grała Rachelę. W czasach, kiedy nie doszło jeszcze do polskiej schizmy. Spektakl Passiniego wyrasta z jak najbardziej słusznych pobudek, lecz z nieco mniej słusznych motywów artystycznych. Można się zastanawiać poza tym, czy pukanie do szaf i prowokowanie żydowskich „coming outów" w oprawie scenicznej nie prowadzi do ponownego wejścia do szafy. Zwłaszcza że widzowie zbuntowali się wobec formy uczestnictwa bez uczestnictwa, wytwarzania fałszywej więzi w spektaklu bez końca, wychodząc systematycznie. Zabrakło w „Kryjówce" perspektywy współczesnej, zabrakło artystycznego przepracowania kwestii, które zaczyna się traktować jak inkrustowanego żółwia. (MSt)

Nie kręci i nie podnieca – „Jakiś i Pupcze", reż. Piotr Szczerski
W „Jakisiu i Pupcze" ujawniają się najważniejsze cechy twórczości autora sztuki – Hanocha Levina. Rozmiłowanie w przedstawianiu ludzkiego cierpienia i nieszczęścia zestawione zostaje tu z obecną w innych jego sztukach tematyką rodzinną, okraszoną pokaźną dawką absurdu i groteski.
Pochylając się nad historią Jakisia i Pupcze ma się ochotę zacytować fragment piosenki Katarzyny Groniec: „Gdzieś tu chyba zakpił los, ona brzydka, brzydki on". Relacja łącząca dwójkę bohaterów z miłością nie ma jednak nic wspólnego. Jest jedynie kalkulacją, złem koniecznym, wynikającym z przekonania, że na nikogo lepszego niż na siebie nawzajem nie zasługują. Mimo wyraźnego obrzydzenia sobą, odbywa się ślub, który członkom obydwu rodzin daje nadzieję na przedłużenie rodu. Niestety pojawia się problem – brzydota Pupcze tak mocno rani zmysł estetyczny Jakisia, że nie jest on w stanie wypełnić małżeńskiego obowiązku. Obydwa klany wytaczają więc ciężkie działa, wysupłują z kieszeni ostatnie grosze i jadą do pobliskiej miejscowości o wdzięcznej nazwie Paluszki, by tam Jakisiowe zmysły rozpaliła francuska prostytutka.
Mimo pikantnej tematyki, wyrazistego aktorstwa i zapadających w pamięć ról epizodycznych spektakl pozostawia nieznośny niedosyt. Traktowanie „Jakisia i Pupcze" jako komedii absurdu przynosi rozczarowanie. Kolejne niedorzeczne wydarzenia i przejaskrawione postaci giną w natłoku przydługich, często nużących dialogów. Kwestie, które pękają w szwach od nadmiaru dość prymitywnych synonimicznych określeń stosunku seksualnego i organów płciowych, nawet widza o niewybrednym poczuciu humoru mogą rozbawić tylko za pierwszym razem. Podtytuł „smutna komedia" na plakacie reklamującym spektakl zdaje się zapowiadać historię niejednoznaczną i interpretacyjnie bogatą. Niestety „Jakiś i Pupcze" w rzeczywistości bardziej przypomina chaotyczną bajkę dla dorosłych, która ani nie smuci, ani nie bawi, ani nie elektryzuje. Na ironię zakrawa fakt, że historia osadzona na zagadnieniach cielesności, pozostaje tak mdła i bezpłciowa. (MB)

Chóralna rewolucja – „Karaoke Sakralne. MOZART Requiem", reż. Cezary Tomaszewski
Spektakl „Karaoke Sakralne" ma stricte performatywny charakter. W tym sensie, że posiada siłę odczarowywania przestrzeni. Spektakl został zaprezentowany w Filharmonii Krakowskiej. Jak dowiadujemy się z komunikatu wygłoszonego przed spektaklem, przestrzeń Filharmonii została przejęta przez grupę terrorystów. W ten sposób dokonała się rewolucja w celu zawłaszczenia sobie klasycznej przestrzeni.
Na scenie pojawili się aktorzy/śpiewacy w kolorowych czepkach na całą twarz z otworem na usta i oczy. Nie wiemy, kim są. Wiemy jednak, że pragną zaśpiewać w Krakowskiej Filharmonii. Cezary Tomaszewski im to umożliwił, ale na określonych warunkach. Mogą oni wziąć udział w karaoke. I w ten sposób zamiast całej symfonicznej orkiestry na scenie Filharmonii pojawia się telebim, dzięki któremu aktorzy mogą zaśpiewać/zaistnieć. Ten bowiem ma władzę, kto trzyma w ręku mikrofon.
Spektakl Cezarego Tomaszewskiego to pouczająca zabawa o rewolucyjnym charakterze. Do każdego widza trafia bowiem zakończenie spektaklu. Zakończenie opowiadające o silnej potrzebie dokonania rewolucji. Kto bowiem tej rewolucji może dokonać? Ludzie! A w jaki sposób się ona dokonuje? Za pomącą polityki! A czy rewolucji może dokonać grupa kilku osób? Np. chór? Takie pytanie stawiają słowa wyświetlane na zakończenie „Karaoke", a które każdy widz powinien sobie powtarzać na długo po opuszczeniu Filharmonii. (DK)

Połamany teatr – „Kronos", reż. Krzysztof Garbaczewski
Kiedy myślimy, że już się zacznie, na opuszczonej, twardej, czarnej kurtynie pojawia się napis „Spektakl odwołany". Po dłuższym czasie gaśnie światło, biała postać mówi monolog na punktowcu. Mówi coś o człowieku jako istocie idealnie skonstruowanej. Niby machina spektaklu już ruszyła, kiedy nagle znów pojawia się napis „Spektakl odwołany", przełamując linearność akcji. Napis znika, ale nie oglądamy „żywego" teatru. Na kurtynie mamy film: czarno-biały przekaz ze sceny. Dwóch szaleńców komentuje zawartość mózgu operowanego człowieka. Na dole widnieje pasek – niby ten z kanałów informacyjnych – z fragmentami „Kronosa" Gombrowicza. Po wyczekiwanym odsłonięciu kurtyny widzimy mocno kolorowy obraz z kilkorgiem postaci oraz wielkimi formami jakby „tornad" ze srebrnej folii w tle. Można skojarzyć to z wnętrzem mózgu – akcja przypomina chaos połączeń i spięć nerwowych. Drużyna wariatów bawi się w kontrolowany mniej lub bardziej chaos. Potwierdzają to kolejne fragmenty: autoironiczna wypowiedź aktora, który negatywnie wyraża się o widowisku; mężczyzna w garniturze streszcza swoje życie; wspomnienia innego mężczyzny, tłumaczone na bieżąco na język angielski. Całość kończy się nagle. Percepcja widza wprawiona jest w jakieś ostateczne osłupienie i rozbawienie.
„Kronos" w reżyserii Krzysztofa Garbaczewskiego to spektakl problematyczny. Do zdefiniowania, opowiedzenia, czegokolwiek. To jakby dalekie echo estetyki Krzysztofa Warlikowskiego w mocno zniekształconej formie. Rzecz nieprzemyślana, ale z wykorzystaniem dużej ilości środków. Performens na temat pamięci, impresja na temat „Kronosa" Gombrowicza, która jednak „Nie zachwyca!". „Kronos" nie jest czymś, co będzie chciało się zapamiętać i w dodatku komuś opowiedzieć. (JM)

Akt III – PURGATORIO, czyli teatr środka

Ta sekcja tegorocznej Boskiej Komedii właściwie zaprojektowana została na gust szerszej publiczności. Poza rozmowami z twórcami czy zjedzeniem grzanek z Peszkami można było zobaczyć spektakle o dużym ładunku emocjonalnym albo komicznym. Poruszające zarówno widownię, jak i znane tematy.
Bez znieczulenia – „Szklana Menażeria", reż. Jacek Poniedziałek
„Szklana Menażeria" to pełnoprawny i bardzo udany debiut Jacka Poniedziałka jako reżysera. Reżyser w zasługujący na uznanie sposób zaadaptował tekst Tennessee Williamsa i wlał w niego nowe życie, po części udostępniając publiczności swoje autobiograficzne rysy.
Historia wciąga widza do środka, a każda z postaci zaprasza do swojego „wnętrza". Bez taryf ulgowych. Rodzina zamknięta w czterech ścianach swojego domu, powtarzalność dnia codziennego i jego rytuałów – aż do bólu! Duszno, ciemno, pusto. Rozżalony i niespełniony syn Tom pracujący na utrzymanie, introwertyczna i żyjąca w swoim „szklanym" świecie Laura, a nad ich głowami despotyczna i nieszczęśliwa matka. To tak naprawdę jej spektakl, Grażyna Misiorowska w roli matki jest po prostu fenomenalna.
Każdy z bohaterów szuka ucieczki, jakiegoś światełka w tunelu. Przełamywanie spektaklu komediowymi scenami, czy zapowiedzią zmian, za którymi każdy z bohaterów tęskni najbardziej, nie niweluje jednak nawet w małym stopniu gorzkiego jej wydźwięku.
Publiczność dostaje mocne uderzenie ze sceny – ścieranie się emocji miłości i nienawiści, pustki i beznadziei. Ważne jednak jest to, że cios prowokuje refleksje. Po wyjściu z teatru potrzeba dłuższej chwili, zanim codzienny rytm miasta zacznie do nas na nowo docierać. (MSob)

Bad moralitet – „Twardy gnat, martwy świat", reż. Eva Rysová
Hiob w wydaniu pop nazywa się Hans Klops. Ma dwójkę dzieci i żonę – utuczoną dostatkiem Sean Penn. Ma dobrze płatną pracę. Ogląda z córką gwiazdy, a syna od czasu do czasu strofuje za niewygodne pytania, zakłócające harmonię wokół stołu. W niedzielę chodzi do kościoła, żeby podziękować Bogu za takie życie. Za American Dream. Jest szczęśliwy. Otacza się towarami, które zostają odpowiednio powiększone – ich hiperbola ma wypełnić brak refleksji dotyczącej cierpienia czy tragedii, otaczających bezpieczną przystań bohatera. Ale wtedy przypomina mu o nich demon – krew, pożoga, utrata pracy, utrata rodziny. Piotruś Pan wkracza na wojenną ścieżkę, lecz nie zdobywa mądrości, bawi się w Spider-Mana i daleko jest mu do Hioba. Każdy demon by skapitulował. Pierwsza część spektaklu na podstawie tekstu Mateusza Pakuły skrzy się ironią, dowcipem – może nie zawsze szczególnie wyrafinowanym, ale tworzącym doskonałą więź porozumienia z publicznością, która nie tylko w rozbawieniu ogląda ten popkulturowy moralitet, ale nawet włącza się do śpiewania kościelnego psalmu. Podzielony na rozdziały spektakl z przebojową warstwą muzyczną rodzeństwa Skoliasów jest stosunkowo zgrabną grą z kliszami, z dobrym timingiem i wyczuciem formy. Jednak do momentu, kiedy Pakuła nie pakuje się na scenę – w drugiej części rozmawiamy z jego porte parole, autorem sztuki, który zostaje w talk-show skonfrontowany z autorem skradzionego pierwowzoru literackiego. Pytania o kwestie autorstwa – w ujęciu tyle estetycznym, co etycznym – oraz świadomości twórczej sprowadzone zostaje do pytania, czy bad writing może stworzyć good art, czy zblazowany autor może naśmiewać się z nieskrępowanej twórczości i wykorzystywać ją do własnych celów. Ta autotematyczna część, pozbawiona energii i dynamiki poprzedniej, zamiast wznieść spektakl na wyższy poziom refleksji, pogrąża go w pretensjonalności. Pokazuje, jak szybki good art rozbija się jednak o bad writing. (MSt)

*
W spektaklu „Twardy gnat, martwy świat" aktor czasami przełamuje „czwartą ścianę" i wtrąca ironiczne uwagi dotyczące nie tylko przedstawienia, w którym gra, ale i teatru czy sytuacji festiwalowej. Narzeka, że uciszano ich na próbach, bo Lupa miał obok własne. Wydaje się, że zwycięzcę tegorocznej edycji Boskiej Komedii nie tylko widzowie mogli łatwo wytypować jeszcze przed rozpoczęciem festiwalu, ale zrobili to także organizatorzy. Na przyszły raz można życzyć sobie po prostu więcej zaskoczeń.

Spektakle:

„Balladyna", reż. Radosław Rychcik, Teatr im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie, Teatr Łaźnia Nowa w Krakowie
„Druga kobieta", reż. Grzegorz Jarzyna, TR Warszawa
„The Hideout/Kryjówka", reż. Paweł Passini, Nettheatre – Centrum Kultury Lublin
„Jakiś i Pupcze", reż. Piotr Szczerski, Teatr im. Stefana Żeromskiego w Kielcach
„Karaoke sakralne. MOZART Requiem", reż. Cezary Tomaszewski, Capella Cracoviensis
„Koncert życzeń", reż. Yana Ross, Teatr Łaźnia Nowa w Krakowie, TR Warszawa
„Kronos", reż. Krzysztof Garbaczewski, Teatr Polski we Wrocławiu
„Przemiany", reż. Adolf Weltschek, Teatr Groteska w Krakowie
„Szczury", reż. Maja Kleczewska, Teatr Powszechny im. Zygmunta Hübnera w Warszawie, Teatr Łaźnia Nowa w Krakowie
„Szklana Menażeria", reż. Jacek Poniedziałek, Teatr im. Jana Kochanowskiego w Opolu
„Twardy gnat, martwy świat", reż. Eva Rysová, Teatr im. Stefana Żeromskiego w Kielcach
„Wycinka Holzfällen", reż. Krystian Lupa, Teatr Polski we Wrocławiu

(-)
Dziennik Teatralny Kraków
27 grudnia 2014
Notice: Undefined index: id in /var/zpanel/hostdata/zadmin/public_html/kreatywna-fabryka_pl/public/nowa_grafika/Application/modules/default/views/scripts/article/details.phtml on line 92 Notice: Undefined index: id in /var/zpanel/hostdata/zadmin/public_html/kreatywna-fabryka_pl/public/nowa_grafika/Application/modules/default/views/scripts/article/details.phtml on line 92 Notice: Undefined index: id in /var/zpanel/hostdata/zadmin/public_html/kreatywna-fabryka_pl/public/nowa_grafika/Application/modules/default/views/scripts/article/details.phtml on line 92 Notice: Undefined index: id in /var/zpanel/hostdata/zadmin/public_html/kreatywna-fabryka_pl/public/nowa_grafika/Application/modules/default/views/scripts/article/details.phtml on line 92 Notice: Undefined index: id in /var/zpanel/hostdata/zadmin/public_html/kreatywna-fabryka_pl/public/nowa_grafika/Application/modules/default/views/scripts/article/details.phtml on line 92 Notice: Undefined index: id in /var/zpanel/hostdata/zadmin/public_html/kreatywna-fabryka_pl/public/nowa_grafika/Application/modules/default/views/scripts/article/details.phtml on line 92 Notice: Undefined index: id in /var/zpanel/hostdata/zadmin/public_html/kreatywna-fabryka_pl/public/nowa_grafika/Application/modules/default/views/scripts/article/details.phtml on line 92 Notice: Undefined index: id in /var/zpanel/hostdata/zadmin/public_html/kreatywna-fabryka_pl/public/nowa_grafika/Application/modules/default/views/scripts/article/details.phtml on line 92
Notice: Undefined index: banner4 in /var/zpanel/hostdata/zadmin/public_html/kreatywna-fabryka_pl/public/nowa_grafika/Application/layouts/scripts/layout.phtml on line 121 Notice: Undefined index: banner5 in /var/zpanel/hostdata/zadmin/public_html/kreatywna-fabryka_pl/public/nowa_grafika/Application/layouts/scripts/layout.phtml on line 124

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia