Oskar i Pani Róża to mój Hamlet

Rozmowa z Markiem Rachoniem

Kiedy jest to rola, przy której wchodzi się tylko na chwilę na scenę, to nie ma chyba wielkich rytuałów. Kiedy gra się większą rolę, to wiadomo, że trzeba się rozgrzać, skupić, przypomnieć sobie monolog wewnętrzny postaci, ale też trzeba umieć oddzielić życie sceniczne od życia prywatnego. Bo może się nagle okazać, że te granice się zacierają.

Z Markiem Rachoniem, aktorem, reżyserem, wykładowcą i dyrektorem Szkoły Aktorskiej Teatru Śląskiego w Katowicach, rozmawiała Izabela Pięta.

Izabela Pięta: Spotykamy się dopiero o 21. Pan zamiast odpocząć, obejrzeć jakiś serial, znajduje jeszcze czas na rozmowę ze mną. To dzisiaj był taki wyjątkowo zabiegany dzień, czy raczej to Pana codzienność?

Marek Rachoń - Na szczęście, a może nie na szczęście, ostatnio tego czasu prywatnego jest mało. Ale przez ostatni rok czasu było aż za dużo, więc może i dobrze.

Zatem jak wygląda Pana typowy dzień? Czy jest w ogóle coś takiego jak typowy dzień w pracy aktora, reżysera?

- Jest coś w rodzaju rutyny. Trzeba pojechać do teatru, zobaczyć czy jest coś nowego do podpisania na biurku, bo jestem też dyrektorem Szkoły Aktorskiej Teatru Śląskiego. Pomyśleć, co można dalej zrobić, żeby szkoła się rozwijała. Potem próba o godzinie 10, w przerwie próby znowu jakieś dyrektorskie obowiązki. Kończy się próba i jest troszkę czasu na rodzinę, na dom. Albo na pomyślenie o tym, co można by nowego zrobić, wyreżyserować. O czym się chce innym ludziom powiedzieć.

Tych obowiązków faktycznie jest sporo. Nazwałby Pan siebie pracoholikiem?

- Nie, nie. Pracoholik to jest ktoś, kto nie może się od tej pracy oderwać, a mnie pandemia nauczyła tego, że potrafiłbym funkcjonować i żyć bez teatru. Że są jeszcze inne rzeczy, które naprawdę są interesujące i nie trzeba być aktorem, żeby być szczęśliwym. Jak byłem mniej więcej w Pani wieku, był taki aktor – Andrzej Kopiczyński. On grał w serialu „Czterdziestolatek". I wyznał w jakimś wywiadzie, że jego pasją jest wędkarstwo. Ja byłem strasznie oburzony, że aktor nie jest na sto procent zaangażowany w aktorstwo, że ma jakieś hobby. Dzisiaj go rozumiem i wszystkim polecam, żeby nie angażowali się tylko w jedną rzecz.

To jakie są Pana pasje, te pozateatralne?

- Jeżdżę konno. Jestem amatorem-stolarzem, robię krzesła, takie różne rzeczy.

Ta jazda konna zrodziła się jakoś w powiązaniu z aktorstwem? Czasami słyszy się o takich zajęciach w szkole teatralnej czy filmowej.

- Nie, kompletnie nie. Kilka lat temu pojechałem do mojego kuzyna, z którym się nie widziałem całe życie i on pewnego dnia mnie zaprosił do siebie, do swojej stadniny. Ma nad morzem prawie osiemdziesiąt koni. Tam zacząłem jeździć i teraz sobie nie wyobrażam tygodnia bez jazdy konnej.

Przeglądając Pana biografię, zbierając informacje z poszczególnych wywiadów, da się narysować mapę Polski. Szkoła średnia w Szczecinie, szkoła aktorska w Łodzi, celował Pan też we Wrocław. Trafił Pan do teatrów w Zabrzu, w Katowicach. Skąd te „wędrówki"?

- W dodatku urodziłem się na Lubelszczyźnie. Skąd takie wędrówki? Życie kreśli różne scenariusze. Chciałem się dostać do szkoły teatralnej i pomyślałem o Warszawie. Ale tam powiedzieli mi na konsultacjach, że mam nieuleczalną wadę wymowy. Dzisiaj jestem logopedą i bawi mnie ta diagnoza. No więc tam sobie odpuściłem. Zdawać do Krakowa po prostu się wystraszyłem. Pomyślałem o Wrocławiu i złożyłem papiery tylko tam. I niech Pani sobie wyobrazi, że ja jeździłem w liceum na różne konkursy recytatorskie po całej Polsce. I na kilka dni, to było w maju, przed ostatecznym zamknięciem list do szkół teatralnych, na konkursie recytatorskim w Częstochowie, po moim występie podszedł do mnie Ktoś. To był chyba Anioł i powiedział: „Marku, zdawaj do Łodzi". Więc wsiadłem w Częstochowie w pociąg i pojechałem do Łodzi. Ostatniego możliwego dnia złożyłem tam papiery. Jest tam długi korytarz na filmówce na wydziale aktorskim i idzie facet w moją stronę. Idzie szybkim krokiem, wyciąga rękę i mówi: „Machulski". Ja mówię: „Rachoń". I potem ten sam Jan Machulski był przez cztery lata opiekunem mojego roku. Do Łodzi dostałem się za pierwszym podejściem. Do Wrocławia już w ogóle nie zdawałam. Takie są właśnie scenariusze, które życie kreśli, zupełnie bez naszego udziału. A czemu Katowice? Najpierw Zabrze, bo była tam praca. Był taki przecudowny dyrektor teatru w Zabrzu – Jan Prochyra – niestety już nieżyjący, który przyjechał na mój dyplom do Łodzi i zaproponował mi pracę. Pracowałem tam dwa lata. Robiliśmy „Dziady", które reżyserowała Irena Jun. Na jakiejś próbie indywidualnej pani Irena mówi do mnie tak: „Marku, to jest bardzo dobry teatr, ale powinieneś za jakiś czas teatr zmienić, żeby się rozwijać". Więc rzuciłem ten teatr po dwóch latach i nie miałem żadnej perspektywy. Pisałem do Poznania, do Wrocławia, do Warszawy. Nigdzie mnie nie chcieli. A nagle zadzwoniła do mnie pani Danuta Pułecka, na prośbę Bogdana Toszy, z Teatru Śląskiego w Katowicach i zaproponowała mi pracę. To był jeden z jasnych dni w moim życiu. Związałem się ze Śląskiem i dzisiaj uważam, że to jest jedna z najlepszych rzeczy, jakie mnie mogły w życiu spotkać.

Czyli można powiedzieć, że to był trochę palec boży, a trochę pogoń za marzeniem?

- Tak, to była pogoń za marzeniem. Jak się ma 22, 23 lata, to można wszystko.

To na pewno wymaga odwagi. Aktorstwo było aż tak wielkim marzeniem, czy ta odwaga to Pana cecha charakteru?

- To chyba trochę cecha charakteru. Ja Pani nie powiedziałem o jeszcze jednej mojej pasji, której już od dwóch lat nie kultywuję – podróże. Zwiedziłem pół świata. Byłem w Ameryce Południowej, byłem w Azji, byłem na Borneo. Byłem w Afryce, w RPA. Podróżowałem po Madagaskarze. To było tak, że sobie kupowałem bilet lotniczy do jakiegoś miejsca, na przykład do stolicy Madagaskaru – Antananarywy i nie wiedziałem, co jutro zrobię. Zostałem przez sześć tygodni i podróżowałem po tym kraju. A jest to kraj, w którym takim busikiem, 300 km jedzie się 24 godziny, bo takie są drogi. Dojechałem do jakiegoś miejsca i byłem ciekawy, co jest za kolejnym zakrętem. Też mam tak w życiu, że nie boję się nowych wyzwań. Wyzwania mnie stymulują. Nie mogę zbyt długo trwać w jednym miejscu.

Myśli Pan, że ta miłość do podróży i ciekawość świata pomogły Panu znaleźć się w tym miejscu, w którym jest pan teraz? A jest Pan dyrektorem szkoły aktorskiej, ma habilitację, jest cenionym reżyserem i aktorem.

- Tak, tak. Myślę, że to stymuluje mój rozwój i nie pozwala mi się położyć na kanapie.

W takim razie czy Śląsk już na stałe?

- Pewnie tak, bo tutaj mam i rodzinę, i dom. Chociaż drugi mój dom jest na Lubelszczyźnie. Uwielbiam go i jak tylko mam trochę wolnego, to tam jadę. Tam jeżdżę konno i robię te rzeczy stolarskie. Nie planują wyprowadzki ze Śląska, bo Śląsk jest znakomitym miejscem do życia. Stąd jest wszędzie blisko. Mamy lotnisko w Pyrzowicach. Do Warszawy to są dwie godziny. Dla mnie Śląsk jest centrum Polski.

Pamięta Pan kim chciał zostać w przyszłości kilkuletni Marek Rachoń?

- Tak, ja zawsze chciałem być aktorem. To była jakoś druga klasa szkoły podstawowej, pani zapytała każdego, kim chciałby być. Oczywiście chłopcy chcieli być zawsze kierowcami ciężarówek, a ja powiedziałem, że chcę być aktorem i tak jakoś mi zostało. Pochodzę z rodziny muzycznej, W rodzinie Rachoniów wszyscy byli muzykami. Mój ojciec był nauczycielem muzyki, jego rodzeństwo również. Mój dziadek był skrzypkiem. Jest jeszcze Stefan Rachoń – Pani może go nie znać, ale babcia na pewno o nim słyszała. To był jeden z największych polskich muzyków czasu powojennego. Każdy znał orkiestrę pod batutą Stefana Rachonia, która występowała w Polskim Radiu w latach 60. i 70..

A Pan jednak: nie muzyka, ale aktorstwo.

- Żeby być muzykiem, trzeba mieć bardzo poukładany charakter i trzeba ćwiczyć. Ja rzuciłem fortepian w trzeciej klasie szkoły podstawowej. Mój ojciec mnie szkolił, a ja stwierdziłem pewnego dnia, że nie chcę. Że mi się nie chce. Ojciec się oczywiście strasznie wkurzył, ale mi odpuścił. Pożałowałem tego bardzo szybko. Mniej więcej w pierwszej klasie liceum stwierdziłem, że założę zespół punkrockowy i będę gitarzystą. Zespół nazywał się Skandal. No ale już tych muzycznych zaległości, które straciłem, nie odrobiłem nigdy.

Gdyby spotkał Pan teraz siebie piętnastoletniego, namawiałby go Pan, żeby nie przestawał muzykować?

- Tak, namawiałbym, bo to nikomu nie zaszkodziło. Ja teraz stoję z takim batem mentalnym nad moim synem, który piłuje na wiolonczeli już trzeci rok. Jest w tym momencie, w którym ja byłem wówczas, kiedy grałem na fortepianie.

I nie buntuje się?

- Nie widzi innej możliwości. To jak matematyka, przedmiot, który po prostu trzeba zaliczyć.

Nie odpuści Pan, tak jak Panu ojciec?

- Odpuszczę mu, jak nie będzie chciał pójść do szkoły średniej muzycznej.

To jakiś kompromis, chyba uczciwy. Może wróćmy do Pana osoby: czy jest taka rola, którą zagrał Pan lub chciałby zagrać, a z którą szczególnie potrafiły Pan się utożsamić?

- To jest ciekawe pytanie. Aktorzy zazwyczaj marzą o zagraniu Hamleta, Romea albo Bóg wie, kogo jeszcze... A ja tę wymarzoną rolę dostałem nie będąc świadomym, że to jest ta rola. Grałem ją przez 15 lat. To był oczywiście spektakl „Oskar i Pani Róża". To jest mój Hamlet. To jest coś, co mnie bardzo dużo nauczyło. Paradoksalnie jest to spektakl adresowany do młodego widza, ale traktuje o szalenie poważnych i ważnych sprawach. O życiu, które jest widziane oczami dziecka. Czasem dużo boleśniejsze, mocniejsze niż największa tragedia, jaką można zagrać. To jeśli chodzi o moją wymarzoną rolę, która nie była moją wymarzoną, a która się nią stała. A jeśli miałbym odpowiedzieć na pytanie, jaką rolę chciałbym zagrać, to nie ma czegoś takiego. Ja bym jako aktor chciał ewentualnie pracować z reżyserem, który wie, do czego zmierza. Z reżyserem, który stawia ciekawe, ale duże wymagania. Który potrafi prowadzić aktora tak, żeby ten aktor mógł się rozwinąć, a nie promuje tylko siebie. Bardzo się cieszę na współpracę i dokończenie spektaklu ze wspaniałą reżyserką Agatą Dudą-Gracz. Mam nadzieję, że do tej premiery w końcu dojdzie, bo miała być rok temu w marcu, ale się nie udało. I teraz mamy mieć premierę w październiku.

Czy na Panu robią zatem wrażenie nazwiska wielkich reżyserów?

- Nie, ja bym wolał indywidualny kontakt, bo wielcy reżyserzy bardzo często są nastawieni na promowanie siebie. Aktor jest tam tylko takim trybikiem, który czasem się czołga po podłodze, czasem coś wykrzykuje, jest jakoś przebrany i nie ma za dużo do powiedzenia. A szkoda. Ja bym chciał kontaktu z reżyserem, który daje ciekawe zadania i stymuluje rozwój aktorski, a takich reżyserów jest dzisiaj naprawdę bardzo mało.

Marzy Pan o głównej roli w wielkim hicie kinowym?

- Nie, nie marzę o tym (śmiech). Jeśli bym się zdecydował na film albo serial to wyłącznie żeby zabezpieczyć swój byt materialny.

U Patryka Vegi by Pan zagrał?

- Powiem Pani, że Patryka Vegi widziałem jedną szóstą jednego filmu i to mi wystarczyło. Ale jeżeli dałby mi ciekawe zadanie, umotywowałby je, to czemu nie?

W 2004 roku w wywiadzie dla Dziennika Teatralnego powiedział Pan takie słowa: „Z czegoś trzeba żyć, jakby zaproponowaliby mi rolę w serialu, to bym pewnie przyjął. Chociaż gdybym miał alternatywę, albo musiałbym zrezygnować z teatru, to bym się grubo zastanowił. Ale nie wahałbym się nawet w reklamówce zagrać, bo to jest po prostu mój zawód". Czy nadal się Pan utożsamia z tymi słowami?

- Tu się nic nie zmieniło, ale trzeba wiele rzeczy rozważyć.

W Pana biografii pojawia się nie tylko wiele miast, ale także wiele profesji. Jest Pan aktorem, reżyserem, wykładowcą, pedagogiem, dyrektorem szkoły aktorskiej, logopedą. W czym Pan się najlepiej odnajduje?

- Teraz najlepiej się odnajduję w nauczaniu. Najwięcej satysfakcji sprawia mi to, jak widzę, jak młodzi ludzie się rozwijają. Jak z takich nieopierzonych ptaków, nagle dostają skrzydeł i fruną po dwóch, trzech latach. I po prostu się zmieniają. Kiedyś, kiedy byłem na pierwszym roku, jeden z profesorów powiedział: „jak was rodzona matka nie pozna, to znaczy, że możecie robić dyplom". Coś w tym jest, że Ci młodzi ludzie tak się rozwijają, że są nie do odróżnienia od tych ludzi, których przyjmowaliśmy na pierwszy rok. Czy do Szkoły Aktorskiej Teatru Śląskiego czy do Akademii Muzycznej w Łodzi. To mi chyba sprawia najwięcej satysfakcji i te wszystkie muzyczne spektakle, które robię ze studentami w Łodzi.

Czegoś Pan się nauczył od swoich studentów?

- Codziennie się od nich uczę. To w przyrodzie nazywa się symbioza. Ja się uczę, jak przekazywać im wiedzę, jak ich umacniać w tym, co robią i co robić, żeby oni byli na tej scenie nie dla siebie, a dla ludzi. Żeby wiedzieli, co chcą powiedzieć na scenie. Żeby wzruszali nie siebie, a widownię. Żeby nie zabierali widowni jej cennego czasu. Po cóż wchodzić na scenę, jeśli zabiera się ludziom czas? Można wejść po to, żeby coś dać, żeby kogoś wzruszyć. A często jest tak, że wchodzimy na scenę po to, żeby napompować własne ego. A to jest droga donikąd.

Jako młody aktor też Pan wchodził na scenę, żeby napompować własne ego?

- Zdecydowanie. To jest chyba rzecz, przez którą większość młodych ludzi musi przejść. Dzisiaj nie boję się, nie wstydzę się do tego przyznać. To chyba jest normalna sprawa. Jak jesteśmy młodzi, to myślimy, że odkrywamy nowe lądy, a ci starcy nie są już do niczego potrzebni. Mnie też się tak wydawało. A dzisiaj widzę, że każdy przez to musi przejść, powolutku, powolutku. Zadaję młodym aktorom pytanie: „czy widzisz teatr w sobie, czy siebie w teatrze?". No i zazwyczaj nikt nie rozumie tego, co ja do nich mówię. Przychodzi to dopiero po latach.

Czy stresuje się Pan, kiedy Pana studenci wchodzą na scenę i mają zagrać spektakl?

- Do pewnego stopnia. Jest stres, ale taki mobilizujący, pozytywny. Taki, który przyjemnie gilgocze w brzuchu. Nie jest to jakiś stres paraliżujący.

A Pan przed wejściem na scenę ma jeszcze tremę?

- Jest bardzo niedobrze, kiedy aktor nie ma tremy. Trema mobilizuje, pozwala zachować instynkt samozachowawczy na scenie. Przyznam się, że zdarzają się przedstawienia, kiedy tremy już nie mam, ale próbuję z tym walczyć. Wtedy szukam tej tremy. Jest potrzebna.

Ma Pan jakieś swoje rytuały?

- To zależy, co się gra. Kiedy jest to rola, przy której wchodzi się tylko na chwilę na scenę, to nie ma chyba wielkich rytuałów. Kiedy gra się większą rolę, to wiadomo, że trzeba się rozgrzać, skupić, przypomnieć sobie monolog wewnętrzny postaci, ale też trzeba umieć oddzielić życie sceniczne od życia prywatnego. Bo może się nagle okazać, że te granice się zacierają.

Czy pandemia trochę w tym pomogła?

- Nie dożyłbym swoich lat na tej scenie, gdybym się tego nie nauczył rozgraniczać wcześniej. Pandemia pozwoliła spojrzeć inaczej na zawód, na to, na ile jest się potrzebnym. Nagle się okazało, że aktorzy kompletnie nie są potrzebni. To jest taki zawód bez którego można żyć.

Zatem czy po pandemii widzowie wrócą do teatrów i kin? Czy już tak bardzo przyzwyczailiśmy się do Netflixa i premier spektakli online, że nie będzie nam się chciało?

- Trudno mi odpowiedzieć za widza, czy on przyjdzie czy nie przyjdzie. Ja wierzę, że przyjdzie. Teatr istnieje bardzo długo i jeszcze się nie zawalił, więc myślę, że ta krótka pandemia nie sprawi, że ludzie przestaną chodzić do teatru. Mam nadzieję, że wręcz przeciwnie, że zaczną się jeszcze bardziej garnąć, bo będą głodni tych wzruszeń scenicznych.

Młode pokolenie wciąż chce uprawiać ten zawód. Jak teraz wyglądają zajęcia w Szkole Aktorskiej?

- My korzystamy z takiego prawa do dziesięciu godzin zajęć praktycznych tygodniowo i tak wymieniamy się tymi zajęciami, że one się odbywają w zdecydowanej większości na żywo. Więc moi studenci tej pandemii tak bardzo nie odczuwają.

Zbliża się koniec roku akademickiego. Wiadomo już, kiedy rozpocznie się kolejny nabór do Szkoły Aktorskiej?

- Właściwie już. On się oficjalnie zaczyna chyba 15 maja i będzie trwał do końca czerwca. I tutaj mam niespodziankę, ponieważ Szkoła Aktorska Teatru Śląskiego do tej pory była szkołą płatną i to dość sporo, bo kosztowała 3000 zł za semestr. Od tego roku otrzymamy wsparcie Marszałka Województwa Śląskiego. Dzięki temu wsparciu jeden semestr szkoły będzie kosztował tylko 500 zł, to jest właściwie jakiś symbol, 100 zł na miesiąc. Mam nadzieję, że dowie się o tym jak najszersze grono młodych ludzi i będą walić do nas drzwiami i oknami.

I tego Szkole Aktorskiej życzę. A chciałabym jeszcze zapytać o „Pokorę", sztukę w reżyserii Roberta Talarczyka, do premiery której trwają w tym momencie przygotowania. Premiera już za miesiąc. Na jakim etapie obecnie są prace?

- Nie jest Pani pierwszą osobą, która o tego „Pokorę" pyta, a ja za bardzo nie mogę mówić o tym spektaklu, o próbach. I nie chcę mówić. Proponuję z tym pytaniem udać się do reżysera albo do scenarzysty. Od siebie mogę powiedzieć, że próbujemy. Ostro próbujemy. Szykuje się bardzo fajne przedstawienie.

Ja jeszcze chciałem zaprosić wszystkich na spektakl dyplomowy Szkoły Aktorskiej Teatru Śląskiego. To będzie „IV przykazanie" w reżyserii Agnieszki Radzikowskiej i to jest spektakl inspirowany historiami dzieci, które zabiły swoich rodziców. Tekst napisała Katarzyna Błaszczyńska. Szykuje się naprawdę mocna i ciekawa rzecz. (Premiera 18 czerwca - przyp. IP).

Na koniec zapytam jeszcze o spektakl przez Pana reżyserowany: „I zimniutki kamień będzie mym kochaniem". W kwietniu mogliśmy zobaczyć retransmisję tego koncertu. A czy spóźnialscy będą mogli jeszcze gdzieś go obejrzeć?

- My go gramy 21 maja w Akademii Muzycznej w Łodzi, a na Youtubie Akademii Muzycznej będzie wtedy streaming tego spektaklu. Zapraszamy.

__

Marek Rachoń - dr hab., aktor, absolwent Wydziału Aktorskiego Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej w Łodzi. Na stałe związany z Teatrem Śląskim w Katowicach. Zagrał ponad 50 ról teatralnych. W 2003 roku otrzymał Nagrodę Specjalną im. Andrzeja Waligórskiego na XXIV Przeglądzie Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu. Rok później odebrał Nagrodę Marszałka Województwa Śląskiego dla Młodych Twórców. Jest także laureatem przyznawanej przez ZASP nagrody im. Leona Schillera z 2006 roku. Za swoją kreację w spektaklu „Oskar i Pani Róża" otrzymał nagrodę podczas II Międzynarodowego Festiwalu Przedstawień dla Dwojga Aktorów w Symferopolu (Krym). Za ten spektakl odebrał również, wraz z Aliną Chechelską, nagrodę za najlepszy duet aktorski na Międzynarodowym Festiwalu Tawryjskiej Gry w Cherson na Ukrainie. W Akademii Muzycznej w Łodzi wykłada Dykcję, Logorytmikę i Piosenkę aktorską.

 

Izabela Pięta
Dziennik Teatralny Kraków
8 maja 2021
Notice: Undefined index: id in /var/zpanel/hostdata/zadmin/public_html/kreatywna-fabryka_pl/public/nowa_grafika/Application/modules/default/views/scripts/article/details.phtml on line 92 Notice: Undefined index: id in /var/zpanel/hostdata/zadmin/public_html/kreatywna-fabryka_pl/public/nowa_grafika/Application/modules/default/views/scripts/article/details.phtml on line 92 Notice: Undefined index: id in /var/zpanel/hostdata/zadmin/public_html/kreatywna-fabryka_pl/public/nowa_grafika/Application/modules/default/views/scripts/article/details.phtml on line 92 Notice: Undefined index: id in /var/zpanel/hostdata/zadmin/public_html/kreatywna-fabryka_pl/public/nowa_grafika/Application/modules/default/views/scripts/article/details.phtml on line 92 Notice: Undefined index: id in /var/zpanel/hostdata/zadmin/public_html/kreatywna-fabryka_pl/public/nowa_grafika/Application/modules/default/views/scripts/article/details.phtml on line 92 Notice: Undefined index: id in /var/zpanel/hostdata/zadmin/public_html/kreatywna-fabryka_pl/public/nowa_grafika/Application/modules/default/views/scripts/article/details.phtml on line 92
Portrety
Marek Rachoń
Notice: Undefined index: id in /var/zpanel/hostdata/zadmin/public_html/kreatywna-fabryka_pl/public/nowa_grafika/Application/modules/default/views/scripts/article/details.phtml on line 92 Notice: Undefined index: id in /var/zpanel/hostdata/zadmin/public_html/kreatywna-fabryka_pl/public/nowa_grafika/Application/modules/default/views/scripts/article/details.phtml on line 92

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...