Przypisy do "Ceremonii"

"Król umiera, czyli ceremonie", Narodowy Stary Teatr w Krakowie

W krakowskiej inscenizacji Cieplaka umieranie Króla Berengera (Jerzy Trela), nie tracąc nic z eschatologicznej głębi i moralitetowego wymiaru ostatecznego doświadczenia, nabiera dodatkowego sensu.

1. Piotr Cieplak. Jego osobność, samotność, czy raczej samoistność w polskim teatrze. Poszukiwanie sojuszu - artystycznego, duchowego - z osobnością i samoistnością innych. Z Białoszewskim, z Nowosielskim. Z Hiobem i Eklezjastą. Powinowactwa, jakie wbrew wszelkiemu spodziewaniu Cieplak znajduje między biblijnym lamentem a rapem, jakby moc Pisma chciał sprawdzić w dżungli miast; między Beckettem a Kubusiem Puchatkiem, godząc spopielała eschatologię z czystością dziecięcej wyobraźni; między Labiche\'em a Eliotem, dopełniając klasyczną farsę religijną medytacją. Albo między Mikołajem z Wilkowiecka a Herbertem, którego wiersz o Sądzie Ostatecznym był inspiracją dla scenicznego ujęcia staropolskiego misterium. Intuicja, która każe mu zderzyć "Studium przedmiotu" Herberta z "Kubusiem" i "Nosorożcem" Ionesco i która w tym ostatnim, autorze nomen omen "Samotnika", pozwala mu zobaczyć starego mędrca i poetę teatru, najniesłuszniej zamkniętego w muzeum absurdu. 

2. "Ceremonie" Ionesco. Sztuka wyrosła z osobistego udręczenia jej autora, który zaczynał od prześmiesznej reductio ad absurdum, a skończył na tyleż groteskowych, co tragicznych próbach opanowania ars moriendi. 

W krakowskiej inscenizacji Cieplaka umieranie Króla Berengera (Jerzy Trela), nie tracąc nic z eschatologicznej głębi i moralitetowego wymiaru ostatecznego doświadczenia, nabiera dodatkowego sensu. Powiedziałbym, że zamienia się w szczególny obrzęd: Król Berenger, umierając w otoczeniu trzech kobiet: Królowej Marii (Anna Dymna), Królowej Małgorzaty (Anna Polony) i Julii (Dorota Segda), przyciąga duchy. Umiera na scenie, umiera teatralnie ("umrzesz za półtorej godziny, umrzesz pod koniec spektaklu" - odlicza z zimną precyzją królewski lekarz, Jacek Romanowski, podczas gdy Strażnik, Zbigniew Kosowski, stukaniem włóczni wyznacza rytm odchodzenia), więc i duchy są teatralne. To Stary Teatr, jakby sprowokowany - jeśli mogę sobie pozwolić na taką personifikację - intonowanymi dla rozweselenia Króla piosenkami, melodyjkami, przyśpiewkami (z "Dziadów", z "Operetki", Bóg wie, skąd jeszcze), stawia się na przedśmiertne wezwanie groteskowego monarchy-Guślarza i jego dworu, wiodąc zjawy z wielkich spektakli, które stworzyły geniusz tego miejsca. Trela próbuje jeszcze raz unieść szablę Konrada, ale - inaczej niż u Swinarskiego - to nie Erynie go ścigają, lecz śmierć, której boi się komicznie i panicznie, tak jak w roli Ojca w "Ślubie" Jarockiego bał się "dutknięcia" Pijaka. Polony odpomina ton i gesty Muzy, ale egzemplarz "Wyzwolenia" i pamiętną perukę wyciąga ze starego kartonu dobytego z zakamarków sceny, gdzie piętrzą się stare meble i rupiecie. Dymna swoją śpiewką przywołuje Mickiewiczowską Zosię, a Segda - Gombrowiczowską Albertynkę ze sławnej inscenizacji Tadeusza Bradeckiego; Julii-Albertynce z kieszeni płaszcza wystają czerwone szpilki, które nosiła Mańka u Jarockiego. Wszystkie trzy - Julia, Mańka i Albertynka - sprawiają nieodparte wrażenie, że grane są przez Giuliettę Masinę, która przywędrowała tu z całkiem innego świata, mianowicie z "La Strady" Felliniego. 

Co za przepiękny palimpsest! Cieplak-reżyser z czułością nakłada teksty na teksty i obrazy na obrazy, mnoży skojarzenia i sensy, próbuje nam, jak Eliot, powiedzieć, że "Czas teraźniejszy i czas, który minął / Razem są chyba obecne w przyszłości,/A przyszłość jest zawarta w czasie, który minął". 

Na inny sposób przypomina mi Cieplak owego anioła z obrazu Paula Klee, który z furkotem szat postępuje przed siebie, ale głowę ma odwróconą do tyłu i patrzy w przeszłość. 

3. Koniugacja czasu: "Ja minę. Ty miniesz. Mijamy...". Należę do generacji, którą Stary Teatr ukształtował i która do dziś pielęgnuje jego mit, więc przyglądając się aktorom, widzę to samo, co - po części z legendarnego przekazu, a po części z autopsji - utrwaliła pamięć Cieplaka: przedstawienia Konrada Swinarskiego, Jerzego Jarockiego, Andrzeja Wajdy, które w latach siedemdziesiątych ustanowiły długo obowiązujący wzór teatru, ponawiany jeszcze w następnej dekadzie przez Tadeusza Bradeckiego, Rudolfa Ziołę, Krystiana Lupę, ale z biegiem lat ulegający erozji, w końcu na naszych oczach zaprzepaszczony. Ale Cieplakowi nie chodzi o zatrzymanie czasu czy pielęgnowanie nostalgii. Przeciwnie, w "Ceremoniach" ujawnia się zgoda na przemijanie i akceptacja śmierci, pojmowanej jako nieuchronny element pewnego wyższego porządku. I jakkolwiek wzruszające jest to przedstawienie, jakkolwiek melancholijnie nas nastraja, to przecież w istocie mówi ono o sukcesji, jaka przechodzi z pokolenia na pokolenie, o przekazie tradycji, o zasadzie trwania, w której przyszłość jest aspektem przeszłości. 

Gdy w finale "Ceremonii" Jerzy Trela jako Król Berenger i zarazem Konrad schodzi ze sceny wraz z Anną Polony jako Królową i zarazem Muzą, to nie przypadkiem tej ściskającej za gardło scenie pożegnania ze Starym Teatrem towarzyszy dobiegający gdzieś spoza widowni, zza drzwi Sali im. Modrzejewskiej, płacz noworodka. To tak, jakby spośród wszystkich przywołanych w przedstawieniu duchów przeszłości ostatnie słowo należało do Kory, którą Anna Dymna/Królowa Maria grała w "Nocy listopadowej" Wajdy: "Umierać musi, co ma żyć". 

"Ceremonie" są więc nie tyle trenem, lamentem czy epitafium, co raczej elegią, za którą stoi duch uspokojenia, pocieszenia i pokory wobec spraw większych niż teatr. W tym sensie jest to przedstawienie dla dorosłych, na tyle dojrzałe w sposobie myślenia, że nie może dziwić, iż zostało zaatakowane przez Nowoczesnych Młodziaków z prasy warszawskiej i krakowskiej. Postępowcy z ostentacyjnie złą wolą usiłują wciągnąć "Ceremonie" do swojej pokoleniowej rozgrywki. Odbieram to jako dowód na to, że heroldzi nowego teatru nie potrafią albo, co gorsza, z powodów ideologicznych nie chcą rozumieć - ani Cieplaka, ani Ionesco. 

4. Dygresja dla postępowców. Ionesco miał obsesję śmierci, narastający lęk przed śmiercią przyprawiał go o paroksyzm, śmierć z czasem stała się jego królewskim tematem, a Król Berenger - figurą własnego losu. W późnych sztukach, takich jak "Voyage chez les morts", rozmawiał już tylko z umarłymi. 

W "Zeszytach" pod datą 20 kwietnia 1967 roku Cioran zanotował: "Dokładnie o północy E. dzwoni z Zurychu. Płacze, wzdycha, prawie miauczy, mówi, że w ciągu wieczora wypił całą butelkę whisky, że jest na skraju samobójstwa i się boi; prosi, bym przyjechał do niego, do hotelu w Zurychu, albo przynajmniej, żebym zadzwonił do niego o szóstej rano". 

E. to Ionesco: Eugene. Znali się z Cioranem jeszcze z czasów rumuńskich, z lat trzydziestych, gdy obaj stawiali pierwsze kroki pisarskie. Cioran, podobnie jak głoszący narodową krzepę i owładnięty demonem antysemityzmu Mircea Eliade, sprzyjał wtedy skrajnie prawicowej Żelaznej Gwardii. Ionesco przeciwnie: obserwując postępującą faszyzację Rumunii, zobaczył coś, co po latach miał uczynić tematem swojej sławnej sztuki: łatwość, z jaką ludzie zamieniają się w nosorożce. 

5. Druga dygresja dla postępowców. Wymknąwszy się faszyzmowi, Ionesco, inaczej niż większość francuskiej elity intelektualnej, oparł się również ukąszeniu heglowskiemu: nie angażował się w komunizm, nie sprzyjał mu nawet jako fellow traveller, co oznacza, że odrzucał zarówno ideologię, jak i modę. Za odmowę współuczestnictwa był kąsany przez pokąsanych. 

Komunizujące salony Paryża uważały go za reakcjonistę: miał odwagę wspierać Sołżenicyna w epoce, w której Paryż, za duchowym przewodem Sartrea i Foucaulta, prześcigał się w sławieniu już to obozu sowieckiego, już to Kuby pod rządami Fidela, z ikoną boskiego Che, już to maoistowskich Chin, nie mówiąc o świetlanej rewolucji w Kambodży, opanowanej przez reżim Czerwonych Khmerów. Ich przywódca, Pol Pot, jeden z najkrwawszych dyktatorów w dziejach, studiował na Sorbonie i filozoficzny rynsztunek zawdzięczał właśnie Sartre\'owi. Gdy deportowany w 1976 roku na Zachód czołowy dysydent rosyjski, Władimir Bukowski, wygłosił na paryskim uniwersytecie wykład o systemie radzieckich szpitali psychiatrycznych i obozów pracy, Michel Foucault, czołowy filozof francuski, zabrał głos w dyskusji i powiedział: dajmy spokój tym bajkom, lepiej zajmijmy się łagrem, jakim jest Francja. Z powodu poglądów politycznych Bukowski spędził w psychuszce dwanaście lat. Foucault w tym czasie pisał rozprawy o rozmaitych formach społecznego wykluczenia. Ingmar Bergman wspomina, że wkrótce po maju 1968 roku prowadził zajęcia w szkole filmowej w Sztokholmie. Studenci nie chcieli go słuchać i podnieśli wrzawę. Bergman zobaczył las rąk wyciągniętych w jego stronę, w każdej "Czerwona książeczka" towarzysza Mao, przywódcy chińskich komunistów. "Chcemy rozmawiać o tym!" 

Dziś czytam tekst młodego dramaturga, zajmującego się poprawianiem starych dramatopisarzy, intelektualnej podpory pokoleniowego przewrotu w teatrze. Młodzieniec z absolutną powagą powołuje się na "Manifest komunistyczny" i pisze zdania zaczynające się od słów "Jeśli ktoś miałby wątpliwości, czy słowa Marksa i Engelsa są wciąż słuszne i aktualne"... 

Ionesco wiedział, że nosorożce mogą mieć skórę czerwoną, tak samo jak brunatną albo czarną (nawet jeśli w przyrodzie taki fenomen nie występuje). Był z tą wiedzą osamotniony. Trwając przy postawie, którą nazywał konserwatywnym anarchizmem, coraz bardziej wekslował na boczny tor. Udręczony alkoholizmem, depresjami i obsesyjnym lękiem przed śmiercią, pisał utwory coraz mniej śmieszne, już zupełnie niepodobne do absurdalnych antysztuk, które w latach pięćdziesiątych minionego wieku uczyniły go sławnym. W późnych utworach, teatralnych i prozatorskich, usiłował odzyskać pamięć, przeszłość, tożsamość, wierząc być może, że przekroczy prawa materialne i, jak jego sceniczny porte-parole, Berenger, pójdzie "pieszo w powietrzu". 

6. Trzecia dygresja dla postępowców. U Sławomira Mrożka czytam, że Ionesco im był starszy, tym bardziej jego twarz przybierała wyraz smutnego klauna. Taką twarz, twarz i postać Gelsominy ma Dorota Segda w "Ceremoniach". 

Mrożek musiał dobrze znać i rozumieć źródła tego smutku, on, który sam uciekał przed czerwonym nosorożcem. Podobnie jak Ionesco, tylko znacznie później, przyjął obywatelstwo francuskie i zamieszkał w Paryżu liżącym rany po majowej rewolcie. Rok 1968 oznacza w biografii Mrożka coś zupełnie innego niż w biografiach pokolenia tak zwanych soixante-huitards. Mówi o tym aż nadto dobitnie pisana wtedy sztuka "Vatzlav". Traumatyczne doświadczenie paryskiego maja bez wątpienia naznacza też jedyną powieść Ionesco, zresztą niewielką, znaną w Polsce pod tytułem "Samotnik". 

Intelektualne osamotnienie Ionesco i Mrożka pośród paryskich postępowców w jakiś sposób czyniło z obu pisarzy sojuszników, nawet jeśli o tym nie wiedzieli. Nie przyjaźnili się. Ale niekiedy ich drogi się przecinały. 

W jednym z felietonów Mrożek przedstawił sytuację, od której ciarki chodzą po plecach. Düsseldorf. Wczesne lata siedemdziesiąte. Spotkanie studentów z dramatopisarzami: Ionesco, Mrożkiem i Wolfgangiem Bauerem (młodym, bardzo lewicowym Austriakiem, który stawił się z dobrze napoczętą butelką whisky i pociągał z niej przez całe spotkanie). 

Był to czas, przypomina Mrożek, gdy młode umysły zachodnich Europejczyków zostały niemal bez reszty uwiedzione przez lewackich ekstremistów z włoskich Czerwonych Brygad, zachodnioniemieckiej Frakcji Czerwonej Armii i grupy Baader- -Meinhoff (ta ostatnia, notabene, była, o czym dziś już dobrze wiemy, gruntownie infiltrowana i wykorzystywana przez enerdowską służbę bezpieczeństwa - Stasi). Zanosiło się na ostrą konfrontację. Na pierwszy ogień poszedł Ionesco, który nie dość, że nie pisał sztuk zaangażowanych politycznie, to jeszcze miał czelność nie poważać Brechta! W oczach brodatych studentów (Mrożek porównuje ich twarze do afgańskich talibów) był to wystarczający powód, żeby potraktować Ionesco z pogardą. 

"Co klasa robotnicza ma z twojego pisania" - to było ich pierwsze pytanie. "Zgodnie z etykietą rewolucyjną - opowiada Mrożek -zwracali się do wszystkich na ty, a więc także do niego. Ionesco, wciąż jeszcze nie rozumiejąc, że wpadł w pułapkę, zaczął im tłumaczyć coś o roli sztuki, która, choć oczywiście mniej ważna od polityki, pomaga prostym ludziom, urozmaicając im życie". Ten sąd nad Ionesco skojarzył się Mrożkowi z sytuacją artystów w okresie stalinizmu. On sam został jako drugi wywołany do odpowiedzi na prostolinijne pytanie: "Dlaczego piszesz?". Ale w przeciwieństwie do Ionesco, wyraźnie przestraszonego, Mrożek, nie kryjąc odrazy do apostołów rewolucji, odparł głośno i wyraźnie: "Dla pieniędzy". "Ciszę, jaka zapadła, przypisałem temu, że ich zatkało. Ale ich spojrzenia nie były utkwione we mnie, bądź co bądź bohaterze spektaklu, ale gdzieś poza moimi plecami. Odwróciłem wzrok w ślad za nimi i zobaczyłem, że w głębi, tyłem do mnie i do talibów, stał pod ścianą kolega Bauer i lał po ścianie". 

7. Młody teatr, stary teatr. Młody teatr w Starym Teatrze. Przedstawienie Cieplaka zostało odebrane jako podszyta nostalgicznym konserwatyzmem wroga napaść na młode pokolenie reżyserów, a pośrednio jako kontestacja polityki prowadzonej przez Mikołaja Grabowskiego. Idąc tym tropem, należałoby mniemać, że ten ostatni, w przypływie samobójczej wspaniałomyślności, wpuścił czarnego wilka między trzódkę czerwonych jagniąt, które zdaniem towarzyszących im recenzentek/rezenzentów decydują dziś o obliczu krakowskiej sceny równie udatnie, jak kiedyś czynili to Swinarski, Jarocki, Wajda. Tymczasem Cieplakowi chodzi o coś zupełnie innego, nawet jeśli pozwala sobie w przedstawieniu na ironiczną wobec młodego teatru kontrę w postaci tancerzy, którzy w interludiach próbują zawładnąć sceną, demonstrując jakieś (pseudo?)nowoczesne układy choreograficzne. Właściwie, to już ich zastajemy na scenie, zanim jeszcze zacznie się spektakl. Do nich też należy pierwszy finał, gdy jako modele na wybiegu prezentują pokaz mody żałobnej, skądinąd wyśmienicie skrojonej, który mógłby, owszem, wyjść spod ręki reżyserek, a nawet reżyserów nowej generacji, w tym sensie, że śmierć i żałoba stanowią tu wyraźnie element perwersyjnej estetyzacji życia i to wręcz w duchu modnego campu. 

Po pokazie następuje drugi, właściwy finał: Królowa-Polony i Król-Trela schodzą ze sceny, idą w górę widowni, mijając okno, przez które w "Dziadach" Swinarskiego Rollison wyskakiwał na plac Szczepański, i zaczynają się przeciskać przez rząd widzów. "Tu kiedyś było przejście" - mówi Polony, jakby półprywatnie. Zatrzymują się na chwilę i przyglądają się w milczeniu opustoszałej, na wpół wyciemnionej scenie, na której scenograf Andrzej Witkowski tu i ówdzie w kulisach ustawił stare biurka i szafy biurowe, jak byśmy byli w starym magazynie. Potem znikają w drzwiach do Sali im. Modrzejewskiej. Zza drzwi bije oślepiające światło. Płacze dziecko. Przemijamy, żeby powrócić do źródła życia? Które jest wiecznością? 

Wspaniałe przedstawienie Cieplaka nie wyrasta ani z buntu, ani ze sprzeciwu, nie wypowiada wojny, nie zachęca do konfrontacji. Mówi mniej więcej tyle, co wiemy od Eklezjasty: że jest czas życia i czas śmierci i że tym dwom czasom podlega także teatr. Na inny sposób oznacza to, że żywi są sukcesorami umarłych, a między przeszłością a teraźniejszością dokonuje się nieustająca transmisja - poniekąd w obie strony - która gwarantuje ciągłość kultury. Jeśli w "Ceremoniach" Cieplaka jest jakieś gorzkie ziarno, to zasiała je troska o to, że młody teatr nawet nie tyle nawołuje do zrywania ciągłości, ile ją po prostu ignoruje i lekceważy. Parafrazując tytuł sławnego eseju Eliota, rzec by można, że talent indywidualny odwrócił się od tradycji. 

Piotr Cieplak wbrew duchowi naszego czasu nie waha się mówić serio, a gdy trzeba, nie cofa się nawet przed podstawowymi prawdami, które w jego przedstawieniach nigdy nie wyczerpują się w pustej retoryce. Są zawsze spowinowacone z doświadczeniem samego życia, z codziennością, nawet - z pospolitością. U Cieplaka, jak u jego mistrza, Białoszewskiego: wieczność przecieka przez durszlaki. 

Ale któraś z recenzentek napisała, że "Ceremonie" są pompatyczne. 

Janusz Majcherek - krytyk teatralny, w latach 1996-2006 redaktor naczelny "Teatru"; wykładowca na Wydziale Wiedzy o Teatrze warszawskiej Akademii Teatralnej.

Janusz Majcherek
Teatr nr 2/2009
27 lutego 2009
Notice: Undefined index: id in /var/zpanel/hostdata/zadmin/public_html/kreatywna-fabryka_pl/public/nowa_grafika/Application/modules/default/views/scripts/article/details.phtml on line 92 Notice: Undefined index: id in /var/zpanel/hostdata/zadmin/public_html/kreatywna-fabryka_pl/public/nowa_grafika/Application/modules/default/views/scripts/article/details.phtml on line 92 Notice: Undefined index: id in /var/zpanel/hostdata/zadmin/public_html/kreatywna-fabryka_pl/public/nowa_grafika/Application/modules/default/views/scripts/article/details.phtml on line 92 Notice: Undefined index: id in /var/zpanel/hostdata/zadmin/public_html/kreatywna-fabryka_pl/public/nowa_grafika/Application/modules/default/views/scripts/article/details.phtml on line 92 Notice: Undefined index: id in /var/zpanel/hostdata/zadmin/public_html/kreatywna-fabryka_pl/public/nowa_grafika/Application/modules/default/views/scripts/article/details.phtml on line 92 Notice: Undefined index: id in /var/zpanel/hostdata/zadmin/public_html/kreatywna-fabryka_pl/public/nowa_grafika/Application/modules/default/views/scripts/article/details.phtml on line 92 Notice: Undefined index: id in /var/zpanel/hostdata/zadmin/public_html/kreatywna-fabryka_pl/public/nowa_grafika/Application/modules/default/views/scripts/article/details.phtml on line 92
Prasa
Notice: Undefined index: slug in /var/zpanel/hostdata/zadmin/public_html/kreatywna-fabryka_pl/public/nowa_grafika/Application/modules/default/views/scripts/article/details.phtml on line 105 TEATR
Notice: Undefined index: id in /var/zpanel/hostdata/zadmin/public_html/kreatywna-fabryka_pl/public/nowa_grafika/Application/modules/default/views/scripts/article/details.phtml on line 92

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...