Radości i koszmary inspicjenta

Rozmowa ze Zbigniewem S. Kaletą

Nigdy nie miałem parcia na robienie jakiejś "kariery". To nie minimalizm czy kondycja outsidera. [...] Pulpit inspicjenta jest wspaniałym punktem obserwacyjnym.

Ze Zbigniewem S. Kaletą - inspicjentem z Teatru Starego w Krakowie - rozmawia Marcelina Obarska.

Marcelina Obarska: Gdyby o to, na czym polega twoja praca, zapytało cię dziecko - co byś odpowiedział?

Zbigniew S. Kaleta - To zabawne! Już kiedyś zdarzyło mi się odpowiadać na to pytanie. Zadała je sześcioletnia dziewczynka o imieniu Wiktoria w przedszkolu, do którego chodziły moje dzieci. Wiele razy miałem tam okazję przyglądać się z zafascynowaniem dziecięcej zabawie. Kolorowa, rojna, gwarna ciżba. Nieustanna mrówcza krzątanina. Nieokiełznany żywioł, twórczy i anarchiczny zarazem, zdolny do nieustannych metamorfoz. Do ciągłego burzenia i tworzenia coraz to nowych form. Niezwykle kreatywny. Angażujący wyobraźnię. Przestrzeń tej zabawy stymulowały różnorakie bodźce, na które reagowały dzieci. Deszcz szumiący za oknem. Sygnał reanimacyjnej karetki dobiegający z pobliskiej szosy. Krzyk ptaka. Bicie dzwonów. Wszystko to mieszało się, wirowało, przenikało i stwarzało wrażenie jakiegoś niezwykłego, niebywale prawdziwego "teatru".

Dzieci w swych swobodnych zabawach były otwarte i spontaniczne. Naturalnie reagowały na partnera zabawy i kontekst sytuacyjny. Bawiły się tworzonymi przez siebie ad hoc postaciami, zachowując wobec nich dystans. Swobodnie traktowały fabułę odtwarzanych historii. Improwizowały. Modyfikowały na bieżąco reguły gry. A postawione wobec przymusu występu w okolicznościowych programach, w których je oglądałem, natychmiast traciły całą tę prawdę i zdolność tworzenia. Redukowały się do roli posłusznych wykonawców, nie potrafiły wyrazić własnych emocji związanych z treścią tego, co mówią. Zastanawiałem się, czy nie można wykorzystać potencjału zabawy i ocalić jej prawdy w budowie dziecięcych form teatralnych. Sprawić, aby przed publicznością bawiły się tak samo naturalnie, jak na podwórku. Dyrektorką przedszkola była moja szkolna koleżanka. Zapytała: pomożesz? Przyniosłem torbę kołków rozporowych, rzymskie śruby, kilkadziesiąt metrów stalowej linki i przy pomocy wiertarki zaczęliśmy dobierać się do świeżo pomalowanych ścian. Przez wakacje udało się przebić przez ścianę, poszerzyć okno sceniczne, znaleźć sponsora na nagłośnienie, zbudować kulisy i kurtynę. Stworzyć maleńki teatr. Tak otworzyła się moja druga, mniej znana strona życia teatrem - społeczna zabawa w teatr z dziećmi. Na bazie klasycznych baśni, metodą improwizowanej zabawy zaczęliśmy tworzyć ciekawe przedstawienia. Dzieci oszalały. Rodzice byli zachwyceni. Więc po kilku latach, razem stworzyliśmy amatorski dziecięcy zespół, który w wynajmowanej teatralnej sali działa do dzisiaj. A o Wiktorii wciąż pamiętam, bo wtedy, kilkanaście lat temu, była na mnie mocno wkurzona. Grała babcię w "Czerwonych Kapturkach". Kapturków było sześć. Bo tyle było dziewczynek chętnych do zagrania tej roli, a ja ku rozpaczy wychowawczyni przywiązanej do oryginału, nie chciałem żadnej pominąć. Wiktoria nie chciała być głupią Babcią, która otwiera drzwi wilkowi, tylko dlatego, że ten przedstawia się jako jej wnuczka, a ja nie miałem pomysłu na rozwiązanie problemu. Nie przygotował się pan! Pracowałem. W niedzielę? Gdzie pan pracuje i co tam robi? Pracuję w takim miejscu, gdzie w teatr bawią się dorośli, a ja pilnuję, żeby mieli wszystko, czego do tej zabawy potrzebują i aby nikt im w tym nie przeszkadzał. Nie dowierzała. Dorośli bawią się w teatr? Olśnienie! Wiktoria, a gdybyś usłyszała zza drzwi - mam pyszny placek ze śliwkami Otworzyłabyś ? Hm... Jeśli z kruszonką, to tak!

Miałeś momenty znudzenia swoją pracą?

- Nie, nigdy czegoś takiego nie doświadczyłem i mówię to zupełnie szczerze, bez cienia kokieterii. Gdyby ta praca mnie znudziła, znalazłbym sobie inną. Taką mam naturę. Poza tym rytm pracy w teatrze nie sprzyja nudzie. Każdy projekt to inny zespół ludzi. Każdy tekst to okazja do odbycia nowej artystycznej podróży na nieznane lądy albo nowej penetracji poznanych wcześniej zakątków literatury dramatycznej. Każdy początek nowej sztuki to wyzwanie. Jestem absolwentem filologii polskiej i teatrologii Uniwersytetu Jagiellońskiego, więc trudno, aby to nie budziło mojego zainteresowania. Owszem, zdarzały się momenty ostrego, fizycznego zmęczenia wynikające ze spiętrzenia się różnego rodzaju obowiązków, ale to akurat z nudą nie miało nic wspólnego. Przez te czterdzieści lat więcej czasu spędziłem w teatrze niż w domu. Także dlatego, że do domu mam 30 km i przerwy między zajęciami spędzam zwykle w teatrze, przygotowując się do kolejnego zadania. Na szczęście moja rodzina zaakceptowała fakt, że to teatr stał się moim domem.

A przychodziły chwile, gdy inspirowałeś się sytuacją tworzenia tak bardzo, że myślałeś, by samemu pójść na studia reżyserskie i zostać teatralnym demiurgiem?

- Demiurgiem teatralnym. A po co? A tak na poważnie - dla mnie to określenie jest już nieco archaiczne. Tym, co najbardziej cenię u reżysera, jest wiedza, osobowość, umiejętność pracy z aktorem, talent do tworzenia oryginalnych scenicznych światów i umiejętność kierowania całym zespołem, w tym uruchomienia i wykorzystania jego kreatywności. A przede wszystkim warsztat. Bez solidnego opanowania rzemiosła nie można być artystą, o pretendowaniu do roli "demiurga" już nie wspominając. A to, czy dane zajęcie ma charakter twórczy i nie sprowadza się do mechanicznego wykonywania swoich obowiązków, zależy tylko od konkretnego człowieka i stylu jego pracy. W moich czasach na reżyserię można było pójść po ukończeniu innych studiów i choć teatr zawsze był mi bardzo bliski, nigdy nie przyszło mi to do głowy. Praca naukowa na uczelni mnie nie pociągała, bo zawsze chciałem być bliżej ludzi i prawdziwego życia, dlatego kolejnym kierunkiem studiów miało być dziennikarstwo. Złożyłem już nawet dokumenty, ale górę wzięła natura włóczęgi i niechęć do małej stabilizacji. Po pięciu miesiącach spędzonych z przyjaciółmi w Azji Środkowej powrót do normalności był bolesny. Krótki epizod nauczycielski i podjęcie pracy w teatrze, aby zdobyć środki na kolejną eskapadę. W teatrze poczułem się u siebie, a stan wojenny sprawił, że jestem tu do dzisiaj. Nigdy nie miałem parcia na robienie jakiejś "kariery". To nie minimalizm czy kondycja outsidera. Świadomy wybór. Spełniam się w tym, co robię, a jeśli to spotyka się z uznaniem, to czegóż więcej do szczęścia potrzeba? Pulpit inspicjenta jest wspaniałym punktem obserwacyjnym. To tutaj miałem okazję współpracować z najwybitniejszymi ludźmi polskiego teatru i z bliska przyglądać się ich pracy. Poznawać tajniki ich warsztatu. Potrzebę samodzielnego tworzenia spełniam, bawiąc się pół życia w teatr z dziećmi. Pisząc dla nich scenariusze, budując dekoracje, światło, opracowania muzyczne, reżyserując te małe dziecięce formy. Ale też nigdy nie traktowałem tego hobby jako pretensji do bycia artystą. To raczej zapał do pracy społecznej i sposób na integrację lokalnego środowiska. Chęć dzielenia się pasją teatralną z innymi, a przede wszystkim przestrzeń pożytecznej, kształcącej i fajnej zabawy. Kiedy myślę o tych minionych czterdziestu latach, dochodzę do wniosku, że to nie ja wybrałem teatr, a teatr wybrał mnie.

Jak wyglądają notatki inspicjenta?

- Zupełnie zwyczajnie. W podręcznym brulionie notujemy bieżące potrzeby dotyczące dekoracji, rekwizytów, zajętości aktorów, terminów prób i innych problemów technicznych związanych ze światłem i dźwiękiem albo polecenia reżysera. Jeśli egzemplarz przedstawienia dostajemy na pierwszej próbie, to jest łatwiej. Bardzo często bywa jednak, że powstaje on dość późno, bo jest tworzony przez dramaturga na próbach. W nim inspicjent zapisuje precyzyjnie partyturę działań niezbędnych do kierowania przebiegiem spektaklu - opisy ustawienia dekoracji, rekwizyty, procedurę startu i zakończenia spektaklu. Uwagi dotyczące wejść aktorów, opisy scenicznych sytuacji, zmiany techniczne na scenie, zmiany światła, muzyki. Sposób zapisu zależy od konkretnego inspicjenta. Moje egzemplarze są zazwyczaj bardzo kolorowe. To pomaga mi skupić się na działaniach, gdyż permanentnie pracuję przy słabym, elektrycznym oświetleniu. Ideałem jest taka forma egzemplarza, która umożliwi wykonanie szybkiego zastępstwa na wypadek niedyspozycji podstawowego inspicjenta lub nakładających się na siebie przedstawień. Przyznam, że nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek opuścił spektakl na skutek choroby.

Archiwizujesz na własny użytek wszystkie egzemplarze scenariusza?

- Z zasady nie. Dawniej było to niemożliwe, bo po zakończeniu eksploatacji spektaklu egzemplarz inspicjenta wędrował do archiwum. Niektóre z nich były rzeczywiście niezwykłe. Okraszone na marginesach śmiesznymi rysunkami, dopiskami i dedykacjami aktorów, zabawnymi cytatami z prób, komentarzami nieoczekiwanych, śmiesznych wpadek itd. Dzisiaj do premiery obcujemy często z tyloma wersjami egzemplarza, że nie wiadomo, który zatrzymać. Poza tym w dobie cyfryzacji wszystko zostaje na dyskach komputerów, które stały się podstawowym narzędziem pracy inspicjenta, umożliwiającym nie tylko sprawną pracę nad tekstem, ale i szybki obieg informacji. Przyznaję też, że często mój egzemplarz powstaje najpierw w e-wersji, a zdarza mi się też prowadzić spektakl z ekranu laptopa. Takie czasy

Jakie "nie swoje" obowiązki zdarzało ci się przyjąć? Mam na myśli niespodziewane zastąpienie kogoś na próbie, przyjęcie roli statysty albo włączenie do spektaklu któregoś z twoich pomysłów inscenizacyjnych.

- To nie jest kwestia "obowiązków" i "przyjmowania" czy "nieprzyjmowania". To tak nie działa. To poczucie uczestniczenia w pewnej teatralnej wspólnocie zjednoczonej w dążeniu do celu, którym jest udana premiera. To radość z brania udziału w robieniu teatru, w podróży, która zawsze ma sens, bez względu na to, co na końcu napiszą recenzenci. Do tej twórczej wspólnoty nie trafia się ot tak, z ulicy. Na zdobycie jej zaufania, na akceptację trzeba sobie zapracować przez wiele lat. Każdy ma do wykonania swoją, przypisaną do funkcji robotę i w ten sposób dokłada do całości swoją cegiełkę. "Pierwszym po Bogu" jest zawsze reżyser. Ale w trakcie niekończących się dyskusji towarzyszących procesowi tworzenia rzeczywiście zdarza mi się wtrącić pomysł, który czasem pomoże rozwiązać albo rzucić nowe światło na jakiś problem lub wejść na scenę w jakimś drobnym zadaniu, bo czasy tłumów zewnętrznych statystów dawno minęły. Nie traktuję tego jako czegoś nadzwyczajnego, bo jeśli jest się w tej wspólnocie, to zupełnie naturalne. I tyle tego było, że nie sposób wszystkiego wymienić. I nie od razu tak było. Przyszedłem do teatru z innej, bardziej "literackiej" bajki, a na scenie nie gra się, najmądrzejszej nawet, interpretacji. Musiałem się nauczyć specyficznego, autonomicznego języka, którym posługuje się teatr i perfekcyjnie poznać funkcjonowanie teatru od strony technicznej.

Wiem, że ludzie kochają czytać o zakulisowych szczegółach teatralnej kuchni, więc przytoczę tylko dwa zdarzenia, które szczególnie zapamiętałem. W "Republice marzeń" Rudolfa Zioło, spektaklu na podstawie prozy Brunona Schulza, przyszło mi wykonać inspicjenckie zastępstwo. To był już drugi spektakl w tej serii, ale wciąż daleko mi było do perfekcyjnego poznania przedstawienia. Brała w nim udział grupa studentów szkoły teatralnej w charakterze malowniczych strażaków ze "Sklepów cynamonowych". Tuż przed rozpoczęciem okazało się, że jeden z nich nie dotrze do teatru. Z tekstem pół biedy, można było podzielić między pozostałych, ale mieli też do wykonania szereg technicznych czynności i do tego potrzebny był komplet. Padło hasło - ratujmy spektakl i wszyscy spojrzeli na mnie. Nawet o tym nie myślcie - wykrzyknąłem przerażony, ale pięć minut później miałem już na sobie uniform dziarskiego członka straży ogniowej. Oczywiście nie znałem wszystkich sytuacji, więc ustaliliśmy z chłopakami, że będę pętał się na końcu w charakterze strażaka fajtłapy, naśladując czynności pozostałych. Poszło przyzwoicie i bardzo śmiesznie, ale tylko dlatego, że oni cudownie to moje przerażenie i pogubienie ogrywali, przyjacielsko poszturchując, poklepując i pokazując co mam robić. Uff! Zdarzenie z gatunku - koszmarny sen inspicjenta. Co innego, jak człowiek może się do tego przygotować na próbach! W "Dybuku" Andrzeja Wajdy autor choreografii Janusz Józefowicz zgłosił brak jednej osoby do rytualnego, weselnego tańca żebraków. Wkrótce mieliśmy wyjeżdżać, formalności załatwione, lista zamknięta, więc pan Andrzej wezwał mnie do siebie i rzekł: Zbyś, zostawisz ten pulpit, pójdziesz do sali prób, a pan Janusz nauczy cię tańczyć. Dlaczego ja? A kto? Przecież przez ciebie nie będę powiększał obsady! Chyba nie było najgorzej, bo z rozpędu uzupełniłem też grupę modlitewną Żydów. Brakowało dziesiątego, a minjan to niezbędne w judaizmie modlitewne kworum. To mi się bardziej podobało i wciągnęło tak, że pewnego razu zamykając orszak zapomniałem zabrać ze sceny świecznik i zmiana nie poszła na pełnej ciemności. Pan Andrzej, z właściwym sobie poczuciem humoru skomentował: Zbyś, mam prośbę, nie zagrywaj się! Ktoś na tej scenie musi być przytomny!

I takie przygody zdarzają się w życiu inspicjenta, ale to nie znaczy, bym poczuł aktorskie powołanie. Aktorstwo to wielka, tajemnicza sztuka, w której jestem od zawsze zakochany. Sztuka oparta nie tylko na wrodzonym talencie, ale także na ciężkiej pracy i solidnym warsztacie. Honoru nazwiska na tym polu broni inny Kaleta - Zbigniew Wiktor [Zbigniew W. Kaleta jest aktorem Narodowego Starego Teatru od 1995 roku - przyp. red.]. Ta zbieżność nazwisk niejeden raz była przyczyną zabawnych nieporozumień, ale po paru latach nie muszę już cierpliwie tłumaczyć, że ja jestem Zbigniew Stanisław, a ten wybitny aktor to ktoś inny.

Wspominałeś, że najważniejszą podróżą artystyczną była twoja asystentura przy "Factory 2" Krystiana Lupy. A jeśli chodzi o te dosłowne, geograficzne podróże, które odbyłeś ze spektaklami - która z nich była najwspanialsza, najbardziej niezapomniana?

- Tak! "Factory 2" to było niezwykłe wydarzenie - ze względu na ogrom przedsięwzięcia, intensywność półtorarocznej pracy, skomplikowanie techniczne i niepowtarzalność projektu, który zakładał nie imitację, a powtórzenie eksperymentu pod nazwą Silver Factory Andy Warhola. Czułem się tam jak ryba w wodzie. Teatr Krystiana Lupy, jego magiczna osobowość i totalne życie teatrem fascynują mnie do dziś. A podróże? Było ich bardzo wiele, zwłaszcza w przeszłości, kiedy byliśmy "teatrem na walizkach" i przemierzaliśmy z naszymi spektaklami cały świat. Oczywiście najmilej wspomina się te najdalsze i najdłuższe, a zdarzało się, że trwały kilka tygodni. Japonia, Izrael, Stany Zjednoczone, Meksyk, Chiny. Oczywiście cała niemal Europa. Te dawne teatralne peregrynacje to był inny czas, inny świat, a organizatorzy dbali o uatrakcyjnienie naszego pobytu - wolne dni na odpoczynek, zwiedzanie. Ba, festiwal w Mexico City zafundował nam dwutygodniowy urlop w Acapulco! Niemożliwe? A jednak! Dzisiaj wszystko sprowadzone jest do niezbędnego minimum. Samolot-hotel-teatr i z powrotem, a możliwości poznania miejsca, w którym gramy, niewielkie. To naturalne. Koszty są wysokie, a my nie jesteśmy na wycieczce, tylko w pracy. W służbowej delegacji. Bywa, że ktoś na takich krótkich wyjazdach, w powrotnej drodze na lotnisko, patrząc w okno krzyknie żartobliwie: zwiedzamy!

Wracając do Lupy - reżyser znany jest z tego, że lubi "dogadywać" w trakcie spektaklu, komentować na bieżąco. Zdarzyło się, że pokrzyżował ci szyki jako inspicjentowi? A może zdarzali się też inni reżyserzy czy aktorzy, z którymi pracowało się wyjątkowo trudno ze względu na ich artystyczną dezynwolturę?

- Ach te plotki, ploteczki krążące w przestrzeni teatru i zyskujące z czasem status " jak powszechnie wiadomo"! Oczywiście one też współtworzą legendę teatru. Mają jednak to do siebie, że znakomicie sprawdzają się w anegdocie, a rzeczywistość jest zupełnie inna. Krystian nie "dogaduje", a jeśli czasem, rzadko, widz dosłyszy jakąś emocjonalną niedyskrecję, to przypadek, bo akustyk zapomniał wyłączyć jego mikroport. Tutaj muszę zdradzić trochę tajemnic z teatralnej kuchni. Obecność Krystiana na każdym spektaklu jest jego integralnym elementem i działa niesłychanie stymulująco na cały zespół. Jeśli czasem, niezmiernie rzadko nie ma go z nami, czujemy się trochę jak sieroty. Tak, on rzeczywiście jest demiurgiem świata, który stworzył i na bieżąco, każdego wieczora stwarza go od nowa. Dysponuje mikroportem z nadajnikiem, a ja, oświetleniowcy i akustycy mamy w uszach jego głos. To pozwala mu w pełni kontrolować spektakl i modyfikować na bieżąco jego techniczne elementy, w zależności od tego, co mu w duszy gra. Wsłuchujemy się wszyscy w jego głos, w te rzadkie "och!" i "ach!", które akurat słyszą także aktorzy i to nas wszystkich ogromnie mobilizuje i stwarza jakąś niezwykłą wspólnotę spektaklu. Jeśli Krystian Lupa uzna, że potrzebna jest jakaś "interwencja z góry", to prosi o otwarcie mikrofonu na salę. Te działania są zupełnie świadome, w pełnej współpracy i my je słyszymy, więc żadne "krzyżowanie szyków" nie wchodzi w grę. Nie dzielimy zespołu na "artystycznych" i "technicznych". Na każdej próbie czy spektaklu panuje dobra, przyjacielska atmosfera współpracy. Wszyscy jesteśmy ludźmi teatru i łączy nas jeden cel. Oczywiście zdarzają się twórcy obdarzeni większym temperamentem czy emocjonalnością, która eksploduje na chwilę w trudnych momentach, zwłaszcza przed premierą. W teatrze pracuje się na dużych emocjach, ale to też należy do specyfiki tworzenia i wszyscy jesteśmy tego świadomi. Potem, szczęśliwi, spotykamy się na popremierowym bankiecie, aby sobie wzajemnie podziękować.

Czy na przestrzeni lat zauważyłeś zmianę w postrzeganiu zawodu inspicjenta? A może z czasem zmieniła się nieco twoja rola w pracy nad spektaklem?

- Zmiany są ogromne. I w postrzeganiu tego zawodu, i w zakresie obowiązków, i w narzędziach pracy, którymi teraz dysponujemy. Pozycja inspicjenta we współczesnym, a zwłaszcza naszym teatrze, zyskała ogromnie na znaczeniu. Inspicjent nie jest przywiązany do pulpitu, a jego obowiązkiem jest nie tylko dawanie dzwonków, przywoływanie aktorów i techników czy prowadzenie dokumentacji. Przejął obowiązki suflera, choć nie chodzi tylko o podrzucanie kwestii na scenie, to rzadkość - bardziej o pracę z aktorem nad tekstem w czasie prób oraz edycję scenariusza. Jeśli do tego dochodzi funkcja asystenta reżysera, a to w moim przypadku stało się w ostatnich latach normą, to mam na głowie także planowanie, pełną dyspozycyjność wobec reżysera w rozwiązywaniu wszelakich problemów oraz wszystko, co wiąże się z koordynowaniem całości projektu tak od strony technicznej, jak i realizatorskiej. A trzeba przyznać, że ekipy realizatorów bardzo się rozrosły. Tworzą je także dramaturg, scenograf, autor kostiumów, kompozytor, choreograf, reżyser światła, reżyser dźwięku, realizator wideo... Prócz tego statyści, często dzieci. Do tego dochodzą rozmaici konsultanci zapraszani do projektu: np. specjaliści od sztuk walki, gry na specyficznych instrumentach, treserzy zwierząt, iluzjoniści itd. Ba, zdarzył się nawet hipnotyzer! A ja nie umiem sobie także odmówić mniejszych czy większych twórczych przyjemności i satysfakcji, ale to zasadniczo nie należy to do moich obowiązków.

Co robi na próbach inspicjent, kiedy nie jest zainteresowany tym, o czym jest spektakl? Zdarzało ci się kiedyś męczyć podczas pracy?

- Czyta wypowiedzenie z pracy, które właśnie dostał! Przepraszam, to taki żart, ale jest w nim sporo prawdy. Właściwie nie ma już wśród nas ludzi przypadkowych, niezainteresowanych teatrem. Na rynku jest wiele innych, bardziej interesujących finansowo ofert i mniej uciążliwych. Dwuczęściowy czas pracy - rano i wieczorem [próby w teatrze odbywają się zwyczajowo w dwóch blokach: 10-14 oraz 18-22 - przyp. red.], zajęte weekendy, brak czasu dla rodziny, wielogodzinna praca przy sztucznym oświetleniu, pełna dyspozycyjność. Trzeba naprawdę kochać teatr, aby się temu poświęcić. Rozumiem, że "męczyć się" oznacza w tym przypadku brak pełnego entuzjazmu dla jakiegoś projektu Nie. Prywatnie może mi się coś mniej czy bardziej podobać, ale to nie oznacza, że będę pracować inaczej. Ja nie jestem krytykiem teatralnym, tylko inspicjentem. W każdy projekt wchodzę na sto procent, z pełną wiarą w końcowy sukces. Niezależnie od tego, czy pracuję z uznanym reżyserem, czy tym na początku drogi. Wbrew pozorom w tym drugim przypadku staram się bardziej, bo to ci młodzi są przecież przyszłością teatru.

Czy poleciłbyś zawód inspicjenta młodym ludziom, którzy poszukują swojej zawodowej drogi?

- Nie odradzałbym, ale też zbytnio nie zachęcał. To naprawdę ciężka i odpowiedzialna praca. Starałbym się raczej uczciwie przedstawiać realia tego zawodu, ale to raczej luźne dywagacje, bo zapotrzebowanie na nowych inspicjentów jest niewielkie i szansa zatrudnienia mała.

Masz swoich uczniów/uczennice? Czy w teatrach pracują inspicjenci, których osobiście wprowadziłeś w arkana tej pracy?

- Nie ma szkół dla inspicjentów, więc nie ma stażystów i wynika to właśnie z małego zapotrzebowania na specjalistów w tym fachu. Inspicjentem zostaje się w drodze przyuczenia do zawodu. A rekrutacja następuje zazwyczaj w zamkniętym kręgu, wśród ludzi związanych z teatrem. Ale ostatnio zjawił się młody, zakochany w teatrze człowiek, który na zasadzie wolontariatu został moim asystentem w jednym z projektów. Przyznam, że wprowadzanie go w tajemnice tej pracy i dzielenie się doświadczeniem sprawiło mi dużą przyjemność. Mam nadzieję, że uda mu się gdzieś zaangażować.

Czy środowisko inspicjentów/inspicjentek w Polsce jest jakkolwiek skonsolidowane? Masz takie znajomości poza Starym Teatrem? Wymieniacie się sekretami pracy, wspieracie?

- Przed laty istniała sekcja inspicjentów w ZASP-ie, do której należałem, ale nic z tego nie wynikało, bo ta organizacja zajmuje się głównie repartycjami [czyli podziałem środków - przyp. red.] aktorów i autorów. Nie wiem zresztą, czy taka konsolidacja, zważywszy na to, że jest nas niewielu, jest w ogóle możliwa i potrzebna. Sprawami pracowniczymi zajmują się głównie związki zawodowe. Spotykamy się też rzadko, tylko przy okazji gościnnych występów czy festiwali. Brak czasu, nawet na wypad do innego teatru.

Obecnie Stary Teatr, co zrozumiałe, przeszedł na internetowy tryb pracy. Jak pracuje ci się w tak "egzotyczny" sposób? Widzisz jakieś zalety prób online?

- Jest dziwnie. To niestety nie to samo, co praca na scenie. Spędzam teraz przed komputerem równie wiele czasu, co w teatrze. Sprawy organizacyjne czy dokumentację pracy także załatwiamy online. Czy zaletą jest to, że nie muszę wychodzić z domu? Nie, wszyscy chcemy wyjść. Internet daje nam natomiast szansę spotykania się i podtrzymywania tej twórczej wspólnoty, choć przy pomocy bardzo ubogich narzędzi, a przede wszystkim utrzymywania kontaktu z naszymi widzami. Czym byłby teatr bez widzów ?

Marcelina Obarska
Culture.pl
4 maja 2020
Notice: Undefined index: id in /var/zpanel/hostdata/zadmin/public_html/kreatywna-fabryka_pl/public/nowa_grafika/Application/modules/default/views/scripts/article/details.phtml on line 92 Notice: Undefined index: id in /var/zpanel/hostdata/zadmin/public_html/kreatywna-fabryka_pl/public/nowa_grafika/Application/modules/default/views/scripts/article/details.phtml on line 92 Notice: Undefined index: id in /var/zpanel/hostdata/zadmin/public_html/kreatywna-fabryka_pl/public/nowa_grafika/Application/modules/default/views/scripts/article/details.phtml on line 92 Notice: Undefined index: id in /var/zpanel/hostdata/zadmin/public_html/kreatywna-fabryka_pl/public/nowa_grafika/Application/modules/default/views/scripts/article/details.phtml on line 92 Notice: Undefined index: id in /var/zpanel/hostdata/zadmin/public_html/kreatywna-fabryka_pl/public/nowa_grafika/Application/modules/default/views/scripts/article/details.phtml on line 92 Notice: Undefined index: id in /var/zpanel/hostdata/zadmin/public_html/kreatywna-fabryka_pl/public/nowa_grafika/Application/modules/default/views/scripts/article/details.phtml on line 92 Notice: Undefined index: id in /var/zpanel/hostdata/zadmin/public_html/kreatywna-fabryka_pl/public/nowa_grafika/Application/modules/default/views/scripts/article/details.phtml on line 92 Notice: Undefined index: id in /var/zpanel/hostdata/zadmin/public_html/kreatywna-fabryka_pl/public/nowa_grafika/Application/modules/default/views/scripts/article/details.phtml on line 92
Notice: Undefined index: banner4 in /var/zpanel/hostdata/zadmin/public_html/kreatywna-fabryka_pl/public/nowa_grafika/Application/layouts/scripts/layout.phtml on line 121 Notice: Undefined index: banner5 in /var/zpanel/hostdata/zadmin/public_html/kreatywna-fabryka_pl/public/nowa_grafika/Application/layouts/scripts/layout.phtml on line 124

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia