Recenzja "Mistrza i Małgorzaty"
"Mistrz i Małgorzata" - reż: G.Lifanow - Teatr Polski w PoznaniuGdyby nie nagie biusty, które raz po raz wyrywały widzów z letargu, czterogodzinny, ciągnący się w nieskończoność spektakl - mógłby z powodzeniem stać się uzupełnieniem kanonu lektur szkolnych. I tylko tyle.
Moskwa. Redaktor Berlioz (Wojciech Kalwat) i poeta Iwan Bezdomny (Łukasz Chrzuszcz) siedzą na ławce z Wolandem (Piotr B. Dąbrowski). Rozprawiają o Bogu i diable. Berlioz śmieje się nerwowo - właśnie dowiedział się, że za sprawą oleju jakiejś tam Anuszki jego głowa rozstanie się z tułowiem. Cały czas przesuwa się po nim czerwona kropka, jak celownik karabinka snajperskiego, którą ten przegania niczym natrętną muchę. W tle gra psychodeliczna pozytywka. Napięcie rośnie. Chwilę później na scenę wjeżdża tramwaj i skraca Berlioza o głowę.
Omamieni przez diabła
Tak zaczyna się powieść Bułhakowa, taki też jest początek "Mistrza i Małgorzaty" Grigorija Lifanowa - nowej premiery Teatru Polskiego. Ten ciągnący się w nieskończoność czterogodzinny spektakl mógłby z powodzeniem uzupełnić kanon: "Mistrz i Małgorzata - lektura szkolna". I tylko tyle. Oczywiście gdyby nie nagie biusty, które u Lifanowa ratowały dorosłych widzów, raz po raz wyrywając ich z letargu.
W pierwszym akcie, oprócz opisanej wyżej sceny, mamy jeszcze nielegalne dewizy, partyjnych dygnitarzy ("przebywanie na metrażu nieboszczyka jest surowo zabronione"), publiczność rzucającą się na spadające z nieba ruble - a kolejni moskwianie omamieni przez diabła zasilają szeregi pacjentów szpitala psychiatrycznego. Świta Wolanda wypada nieźle, może poza chwilami, kiedy po kolejnej "akcji" zbiera się do kupy niczym drużyna Kapitana Planety i pozuje do rodzinnego zdjęcia. Nieźle wypada też portret Moskwy - Lifanow wiernie podąża za fabułą książki, ale zapowiadanej rozprawy o wolności i dramatu osobowości w pierwszym akcie próżno szukać.
Nie ma ich też w akcie drugim, w którym akcja przenosi się do szpitala psychiatrycznego. Doktor Strawiński wprowadza pensjonariuszy w trans, powtarzając frazę "pomożemy ci". Kolejni pacjenci z pomocą pielęgniarki wypełniają formularz. Pytani o płeć i przebyte choroby weneryczn, zrywają się jak oparzeni, by zmiąć zapisywaną właśnie kartkę. I cała procedura powtarza się od początku. Ten nieśmieszny żart powtarza się kilkakrotnie. Ma się wrażenie, że aktorzy się zacięli i potrzebują energicznego klepnięcia w plecy. Grają mechanicznie, bez polotu i nieprzekonująco.
Krzyk bez emocji
Drugi akt kończy się spotkaniem Mistrza z Iwanem Bezdomnym. Monolog Mistrza (Michał Kaleta) - wzbogacony wizualizacjami, migawkami z życia Mistrza i Małgorzaty - jest, przepraszam za słowo, wzruszający. Choć, jak cała sztuka, o wiele za długi.
To światło w tunelu momentalnie gaśnie, gdy na scenie pojawia się Małgorzata. Zamiast silnej, hipnotyzującej osobowości, mamy rozhisteryzowaną, jarmarczną wariatkę. Grana przez Annę Wodzyńską Małgorzata - nie wiedzieć czemu - cały czas niemiłosiernie krzyczy. Jednocześnie nie udaje się jej przekazać żadnych emocji. Mistrz Bułhakowa mówił: "Miłość napadła na nas tak, jak napada w zaułku wyrastający spod ziemi morderca, i poraziła nas oboje od razu. Tak właśnie razi grom albo nóż bandyty". A u Lifanowa mamy sentymentalny romans zakończony groteskową sceną, w czasie której Mistrz kotłuje się na ziemi z Małgorzatą.
Grigorij Lifanow przed spektaklem zapowiadał: nie chcę widzów zmęczyć, chcę, żeby zdążyli na ostatni tramwaj. I jedno, i drugie mu się nie udało. Może to i lepiej - po czterech nużących godzinach pokusa, by złożyć głowę na tramwajowych szynach, była bardzo duża. Choć raz tego wieczoru można by się wtedy poczuć jak na Patriarszych Prudach.