3 x Rychcik (romantyczny)

Festiwal Nowego Teatru w Rzeszowie, którego siedem edycji było, kolejnej nie będzie, próbował na to odpowiedzieć. M.in. realizacjami Radosława Rychcika - "Dziadów" i "Grażyny" Mickiewicza, z Teatru Polskiego w Poznaniu i Teatru Ludwika Solskiego w Tarnowie oraz "Balladyny" Słowackiego, z Teatru Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie. Z jakim skutkiem?

„Dziady", premiera w Poznaniu 22 marca 2014 roku, nie przynudzały koturnowo. Były zrobioną zjadliwie, z rozmachem, kolorową opowieścią o miłości silniejszej niż śmierć i sile poezji, która przełamuje bariery poprzez filtry współczesnej popkultury.

Gdy na scenie pojawiał się Guślarz - Joker (świetny Tomasz Nosiński) było już wiadome, że jesteśmy świadkami (współuczestnikami?) odważnej wizji, może rewizji mitu „Dziadów" i samego Mickiewicza.

Rychcik zmieniał miejsca akcji: z przydrożnego baru, na boisko koszykówki czy wreszcie otchłań, z której wyłaniała się Dziewczyna - Marylin Monroe (w tej roli Gabriela Frycz), w sukience podwiewanej przez wiatr. Byliśmy w popkulturowym Hollywoodzie. Upiorne bliźniaczki z filmu „Lśnienie" Kubricka, przy dźwiękach potęgujących grozę podążały upornie ku proscenium. Napięcie rosło, wstrzymywaliśmy oddechy. Hollywood łączył się tu z romantycznymi baśniami, czarami i wierzeniami.

Świętości pogańskiego obrządku, przesłania o stracie i odkupieniu narodowym dopełniała myśl współczesna. Monolog Konrada (w interpretacji Holoubka) docierał z ciemnej i pustej przestrzeni. Za tą sceną szły scena więzienna i zsyłki na Sybir – półnagie postacie mamrotały słowa przepowiedni: Zemsta, zemsta na wroga! Z Bogiem, i mimo Boga! „Dziady" pulsowały.

Co mieli wspólnego, Joker z „Batmana", Marylin Monroe i bliźniaczki z „Lśnienia", z „Dziadami"? Z Ku Klux Klanem, Martinem Lutherem Kingiem i niewolnictwem czarnoskórych? Joker i Marylin Monroe – ikony popkultury – wprowadzali „Dziady" Rychcika w świat pogańskich obrządków „dziadów". Już zanim kurtyna poszła w górę w foyer, niczym zjawa, przemykała czarna kobieta. Z pustym wzrokiem, chodziła między widzami, nie wydobywając z siebie słowa. Tworzyło to iluzję, w której spektakl wychodził poza scenę, żył życiem – poza światem i widownią.

Obrzęd „dziadów" odbywa się nocą na cmentarzu, ale Rychcik zabrał nas do sportowej hali. Kosz, poza sportowa rolą, pełnił funkcję szubienicy, stary telewizor nadawał wieści ze świata. Przed ekranem siedziały upiorne bliźniaczki z filmu „Lśnienie". Aktorzy, klisze świata popkultury, byli też postaciami „Dziadów". Ta dwoistość nie sprawiała wrażenia rzeczywistości nieprzystającej do świata znanego z Mickiewicza. Rychcik wiedział jakich narzędzi użyć by tak nie było.

Ksiądz Piotr, stylizowany na inwalidę naukowca Hawkinga (Mariusz Puchalski), Pani Rollisonowa (Maria Rybarczyk), Senator (Mirosław Kropielnicki) i członkowie Ku Klux Klanu spożywali wspólnie obiad. Mowa Gustawa-Konrada-Maritna Luthera Kinga (Mariusz Zaniewski), ze słowami „I have, a dream", wybrzmiewała w pełnej krasie. Rychcik poruszył kwestie nierówności rasowych, w chwilę, jak w ciszy i ciemności wysłuchaliśmy Wielkiej Improwizacji (słowami Holoubka), z głośników. Wyzwania rzuconego Bogu.

Rychcik doskonale wiedział, co chce opowiedzieć „Dziadami". Świetnie też poprowadził aktorów. Każdy mógł coś pokazać. Zwłaszcza Tomasz Nosiński – jako Guślarz – Joker i Mariusz Zaniewski – jako Gustaw – Konrad.

„Balladyna" Rychcika – premiera w Rzeszowie 5 grudnia 2014 roku – była intelektualną zabawą kosztem... Słowackiego i wcześniejszych realizacji mniej i bardziej wiernych. Kolejną też inscenizacją Rychcika w kontekście popkultury. Swobodną opowieścią o ludziach, którym odmawiano godności. Z tą różnicą, że kontekst amerykańskiej popkultury w „Dziadach", zastąpiły w „Balladynie" realia konsekwencji pierwszej wojny światowej. Goplanę – Shirley Temple i Marylin Monroe, zagrała z wdziękiem dopełnionym wysmakowaną erotyką Dagny Cipora. Ale czy widz młody wiedział o jakie postacie z popkultury tu chodziło? Schirley Temple i Marylin Monroe, to już gwiazdy z lamusa.
W „Balladynie" Rychcik wprowadził statystów niepełnosprawnych, w mundurach żołnierzy i fartuchach sanitariuszek. Chciał, jak Szajna, tym zwrócić uwagę na okrucieństwa wojny i każdej agresji, łącznie z terroryzmem. Mijają lata, wieki, świat jest nadal okrutny, zdawał się mówić. Poddając się okrucieństwu, ogłupieni konsumpcjonizmem, jesteśmy kalekami. Wzruszał końcowy fragment spektaklu gdy niepełnosprawni, których niepełnosprawność polegała także na wadach wymowy, jako sędziowie skazują Balladynę próbując mówić wierszem Słowackiego. W naszym imieniu, niepełnosprawnych inaczej, okaleczonych konsumpcjonizmem i biernością wobec świata pełnego agresji.

„Balladyną" Rychcik udowadnił, że ma pomysły i wyobraźnię. Ale dowiódł też, że o ile łatwiej ogarnia całość, mniej dba o szczegóły. W drugim akcie ogromny stół przez godzinę zasłaniał widzom połowę sceny. W jej głębi Matka – Wdowa, prawie niewidoczna, głosiła jedną z ważniejszych u Słowackiego kwestii. Anna Demczuk, znakomicie mówiła Słowackim, nie nadużywając ekspresji. W scenach z Balladyną można było zauważyć, że z Julią Trembecką imponująco mówią wierszem Słowackiego, ale każda inaczej. Było to fantastyczne zderzenie dwóch szkól, odrębnych technik. Tradycyjnej, z lekkim, szlachetnym patosem, i naturalnej, codziennej, jak we współczesnym filmie. Ale Demczuk i Trembecka, jednakowo miały wyczulony słuch na rytm wiersza. Dzięki wierności przekazu, spektakl Rychcika był piękny, nastrojowy i poetycki.

Rychcik nie traktował „Balladyny" poważnie. Często dawał do zrozumienia, że poczucie humoru mieć trzeba rozmawiając nawet o sprawach ostatecznych. Czymże jest teatr, jak nie chwilą złudzeń? Tak było w scenie z płaczącą wierzbą, w którą zostaje zamieniony Grabiec, i łamiącą gałęzią, zderzonej z obecnością na scenie kalek. Przemiana pijanego Grabca w płaczącą wierzbę i pijacki taniec von Kostryna były podszyte komizmem. Tak, jak cukierkowate sceny z udziałem Goplany, czyli Shirley Temple i Marylin Monroe, o rodowodzie z filmów z Ginger Rogers i Fredem Astairem. Przykładów poczucia humoru Rychcika w rzeszowskiej „Balladynie" było więcej.

W spektaklu Rychcika mickiewiczowskiej „Grażyny –premiera 23 maja 2015 roku, w Tarnowie – Litwini z Niemcami walczą zaciekle na boisku. Widzowie klaszczą. Przed sportem klęczymy na kolanach, z rozmodleniem w oczach. Rychcik znakomicie wykorzystał, że sport to polityka i bijatyka. Taki sport nic nie ma wspólnego z etosem dionizyjskich olimpiad. Bitwy na boiskach często kończą się niejasnym remisem podyktowanym korupcją. Brudny sport jest odbiciem brudnego świata. Gdzie w nim na ludzką podmiotowość? Jesteśmy zagubieni i zapętleni. Brudnym sportem, światem, sobą w sobie. Tak mówił Rychcik tym spektaklem.

Konflikt zazdrości, żądzy władzy i zacietrzewienia, Rychcik wpisał mistrzowsko w „Grażynie" w konteksty rozgrywek sportowych. Toczonych niczym prawdziwe wojny. W tle tego była postać Grażyny, uosobienia szlachetności, krzepiąca serca, że tacy ludzie też są, też się zdarzają. Świetna rola Dominiki Markuszewskiej, która swój heroizm nosiła w sobie. „Niewiasta z wdzięków, bohater z ducha", jak pisał Mickiewicz.

Rychcik, w tarnowskiej „Grażynie", tak, jak w poznańskich „Dziadach", pozostawał z Mickiewiczem w pełnej zgodzie, co do istoty tematu i języka. Takiej, jak ze Słowackim, w rzeszowskiej „Balladynie". Chwała mu za to.



Andrzej Piątek
Sceny Polskie
3 grudnia 2022