Ajas po raz czwarty zdradzony

Mówiąc krótko i bez ogródek, "Ajas" Marii Spiss po prostu nie jest spektaklem dobrym. Odrysowany linią tak grubą, że aż toporną, dramat wielkiego greckiego tragika spłaszczony zostaje do formatu dwuwymiarowego obrazu. Mimo że historia, którą opowiada, wydaje się być dziś bardzo aktualna, spektakl o Ajasie zrobiony w taki sposób nie wywiera na współczesnym widzu wrażenia. A szkoda - tym bardziej, że to polska prapremiera tego tekstu.

Reżyserka, mierząc się z tekstem zupełnie jeszcze na naszych scenach przecież nie ogranym, miała przed sobą wielką możliwość stworzenia dzieła oryginalnego, o dużej sile oddziaływania na odbiorcę. Niestety, nie skorzystała z niej i końcowy produkt to kalejdoskop kolejno po sobie następujących obrazków pozbawionych głębi.  

Mimo że spektakl trwa zaledwie czterdzieści minut, reżyserka wciąż znajduje dość czasu, aby wprowadzać do niego sceny, z których nic nie wynika. Na przykład na początku przez kilka minut obserwujemy Ajasa (Błażej Peszek) kochającego się z Tekmessą (Lidia Duda). Scena ta, choć choreograficznie świetna i wizualnie widowiskowa, nie wnosi do przedstawienia nic prócz przełamania monotonnej formy (pozostałe części spektaklu wypełniają bohaterowie którzy stoją i mówią oraz bohaterowie którzy siedzą i mówią, ewentualnie nie mówią).  

Poza tym, w przedstawieniu zwyczajnie wieje nudą. Skonwencjonalizowane i płaskie postaci nie budzą niczyjego zainteresowania. Ajas wypowiada może pięć zdań na krzyż. Odyseusz jest jednoznacznie rozważny, Teukros, Menelaos i Agamemnon jednoznacznie sztuczni. Po pewnym czasie widz zaczyna patrzeć w przestrzeń przed siebie równie tępym wzrokiem co nieżywy Ajas, siedzący naprzeciw na ławce po uprzednim popełnieniu samobójstwa.  

Głównym jednak błędem, który moim zdaniem został przy tej realizacji popełniony, jest zupełny brak konsekwencji reżyserki w wyobrażaniu sobie docelowego widza, do którego spektakl ten miałby przemówić. Z jednej strony Spiss nie pozostawia widowni najmniejszej szansy na własną refleksję, wszystko mówi wprost, posługuje się częściej alegorią niż symbolem, operuje tak topornymi znakami jak kapiąca na podłogę z miecza Ajasa krew, ba, kończy spektakl wejściem pani sprzątaczki głośno oznajmiającej „koniec” - a z drugiej wymaga od widowni znajomości realiów antycznego świata heroicznego i sylwetek homeryckich bohaterów. I to po prostu udać się nie może, bo widz inteligentny/oczytany poczuje się znudzony lub urażony tym brakiem zaufania do jego wrażliwości i inteligencji, natomiast widz nieoczytany i nieinteligentny zwyczajnie nic nie zrozumie. Upadek Ajasa nie może przecież wywrzeć odpowiedniego wrażenia na kimś, kto nie ma pojęcia, jak wysoko niegdyś ów bohater stał. 

To prawda, że część potrzebnych wiadomości historyczno-literackich można sobie przeczytać w notatce z „Mitów greckich” Gravesa oraz eseju Anny Burzyńskiej, które wręczane są widzom przy wejściu do Muzeum. Ja jednak osobiście uważam, że dobry spektakl teatralny powinien być w stanie obronić się sam. 

Jan Kott w „Zjadaniu bogów” pisał o Ajasie jako o bohaterze „trzykrotnie zdradzonym”. Niestety w Teatrze Starym na naszych oczach Maria Spiss zdradza go po raz czwarty.



Aleksandra Kamińska
Dziennik Teatralny Kraków
2 kwietnia 2009