Apatia

"Dogville" na scenie. Czyli przegrana niemal gwarantowana. Piarowska machina nagłaśniająca tę premierę ruszyła do dzieła kilka miesięcy temu, gdy kolportowano wiadomości, że w "Dogville" w roli Narratora wystąpi Jerzy Nasierowski, aktor, który część swego życia spędził w więzieniu. Sposób na promocję był, łagodnie mówiąc, niewyszukany. Widać to dziś.

Za skandalem nie kryje się nic. Nie jest przecież tak, że na scenie nie da się konkurować z arcydziełami kina. To często daje fascynujące efekty, pod warunkiem, że przyjmie się założenie podstawowe, iż nie warto uprawiać filmu w teatrze, czyli na siłę przenosić przestrzeni filmowej na scenę, budując wątki i sytuacje, tak jak się je buduje w kinie. Kończy się to kopiowaniem. Warto w takich sytuacjach potraktować scenariusz jako własną wypowiedź, skupić się na czymś, co na ekranie pominięto, albo od nowa zweryfikować psyche postaci.

Tymczasem ściganie się z jednym z flagowych dokonań Larsa von Triera to już zadanie karkołomne. Zwłaszcza gdy "Dogville" rozgrywa się tak naprawdę w teatrze. Duński reżyser skonstruował na planie filmowym coś w rodzaju platformy z zarysowanym obszarem gry. Jak pamiętamy, to też mikroskala miasteczka, taka planszówka, w której granice, np. między domostwami, są umowne. Widzimy wszystko jak na dłoni, z góry. Kamera powolną akcję też rejestruje na sposób spektaklu telewizyjnego.

W stołecznej Syrenie zamysł jest ten sam, nie pokuszono się o nic nowego, ale na scenie pudełkowej zupełnie nie działa. Poza tym nie wiadomo, czy rządzi tu umowność, czy realizm. Reżyserzy Aleksandra Popławska i Marek Kalita tego nie dostrzegli. Usiłują opowiedzieć historię Dogville tak jak w filmie, lecz po chwili widać, że polega ten zamysł na prześlizgiwaniu się po scenariuszu (choć podobno to oddzielna adaptacja teatralna Christiana Lollike'a, duńskiego dramaturga).

Sceny z von Triera dałoby się jeszcze obronić, mając do dyspozycji dobry zespól aktorski. A być może to on stanowi kardynalny problem. Bartosz Porczyk jako Tom przekonujący mieszkańców Dogville do nieznajomej, Grace, prezentuje się jako aktor, który wszedł w zastępstwo czyjejś roli, i to po jednej próbie. Jest tak nijaki, że zdania, które wypowiada, brzmią jak deklaracje czytane z kartki. Z kolei rola Grace Aleksandry Popławskiej to temat na dyskusję, czy w ogóle współreżyserka miała czas, by ją przemyśleć. Pojawia się jako dziewczyna pozbawiona osobowości, psychologii i tak przetrwa do końca, jakby zmuszana do obecności na scenie. Jak to porównać z zagadką kongenialnej Nicole Kidman z prawdziwego "Dogville"? Zatem po co taki teatr? Jest von Trier.



Przemyslaw Skrzydelski
W Sieci
5 października 2016
Spektakle
Dogville