Artylerzystom ku pamięci

Będzie gorąco wokół Bałtyckiej. Kończy się moja kadencja dokładnie za rok, więc przygotowania do przejęcia schedy już się powoli zaczynają. Zawsze na początku obserwujemy ostrzał artyleryjski. Tak było za moich czasów trzykrotnie w Operze Narodowej, dwukrotnie w Poznaniu, Krakowie i we Wrocławiu. Pojawia się coraz więcej „podsumowań" dotychczasowej dyrekcji, zawsze negatywnych, zawsze postulujących zmianę „której nie może doczekać się publiczność".

Zmiana zawsze pożądana jest w dziedzinie repertuaru i polityki personalnej. Zza postulatów, często słusznych, wyglądają niecierpliwe twarze ewentualnych następców. Normalna kolej rzeczy i właściwe konsekwencje wieloletniej oferty artystycznej. Dlatego uważam, że teatr wyczerpuje swoją moc po około siedmiu latach i jeśli to nie jest teatr prywatny, pożądane jest sprawdzenie, czy publiczne pieniądze zostały właściwie wydane. Dlatego nie będę się upierał i zapierał, tylko przekażę Bałtycką we właściwe ręce, jeśli samorząd województwa z Panem Marszałkiem na czele takowe wyznaczą. Jeśli nie będę mógł dokonać takiego przekazania, albo następca nie będzie sobie życzył spotkań ze mną, też to zrozumiem. Wielu dyrektorów wylatuje w Polsce z dnia na dzień nie mając czasu nawet podziękować publiczności za lata oklasków.

Jednak nie pozwolę, by w atmosferze skakania kóz na pochyłe drzewo, mój dziewięcioletni dorobek był upstrzony pomówieniami i kwitowany nieuczciwie. Będę więc w miarę możliwości, w różnych miejscach, mediach i wypowiedziach prostował nieścisłości, jakie niechybnie wkradną się do dyskusji na temat mojego teatru i moich intencji związanych z jego prowadzeniem. Nie dlatego, że jestem „wojowniczy", czy skłonny do przechwalania się w ramach P.R. Będę domagał się uczciwej oceny wysiłków moich i licznej ekipy, która wiernie towarzyszyła mi w skomplikowanych poczynaniach na dyrektorskim stołku. Domagać się, to nie znaczy otrzymać, ale nie trzeba się poddawać i siedzieć cicho, kiedy każdy może sobie moim nazwiskiem, dorobkiem i przekonaniami gębę swoją wytrzeć. Postaram się nie przynudzać przydługimi wyjaśnieniami, ale w krótkich, żołnierskich słowach objaśniać punkt po punkcie.

Na frontonie Opery Bałtyckiej wiszą w tym sezonie dwa banery poświęcone spektaklom, z których byliśmy ostatnio szczególnie dumni. „Król Ubu" Janusza Wiśniewskiego uznany przez kapitułę nagrody imienia Kiepury za najlepszy spektakl operowy roku w Polsce. Więc to nie ja wymyśliłem tytuł na plakacie „Najlepszy w Polsce". Obok wisi „Sen Nocy Letniej" Izadory Weiss, który w rankingu brytyjskiego portalu poświęconego baletowi został uznany za najlepszą premierę teatru tańca na świecie. Nie był to passus z jednej recenzji, jak dworują sobie niektórzy, tylko normalny ranking, jakich wiele dokoła. A jednak każdy by się cieszył, gdyby w takim rankingu ów zaszczytny tytuł przypadł jemu. Więc nie ja wymyśliłem tytuł plakatu „Najlepszy na świecie" i nie rozumiem, czemu dyskutujący na ten temat dziennikarze nazwali to „tromtadracją". Miałem ten ranking zataić przed Gdańszczanami, żeby ich nie drażnić światowością? Przecież uznano by mnie wtedy za niespełna rozumu.

Zarzut „monokultury" reżyserskiej jest słuszny, jeśli ktoś się spodziewał różnorodności reżyserskiej w kraju, gdzie tym zawodem para się odpowiedzialnie zaledwie kilka osób. Treliński jest dla nas na szczęście niedostępny finansowo, bo nawet gdyby był dostępny, nie mógłbym go zaprosić do mojego teatru, skoro wyrzucił mnie ze swojego. Warlikowski i Jarzyna byli zapraszani dwukrotnie. Krzysztof już się był prawie zgodził, ale obydwaj byli zbyt zajęci w najbliższych latach, żeby poświecić nam swój czas. Wysocka po pierwotnej zgodzie jednak mi odmówiła też tłumacząc się brakiem czasu, a reżyseria jej męża niezbyt mnie interesuje. Nie interesuje mnie zupełnie zastęp reżyserujący w Bydgoszczy. Na pocieszenie mogę zapewnić, że pojawią się w Gdańsku następnego dnia po moim odejściu. Pojawi się również, mam nadzieję, Michał Znaniecki, w którym widzę następcę godnego Opery Bałtyckiej w tym stanie, w jakim ją pozostawię. Chociaż dla dobra tej instytucji lepsza byłaby Danka Grochowska. To zresztą nie ma znaczenia, kogo ja widzę, bo przypuszczam, że Marszałek Struk ma już upatrzonego kandydata, może nawet prowadzi z nim rozmowy, bo ze mną przestał rozmawiać, co jest dla mnie czytelnym znakiem pożegnania.

Więc to nie jest takie proste wynajdywać reżyserów, kiedy większość z nich ma o operze pojęcie co kot napłakał. Karolina Sofulak była moją najzdolniejszą studentką. Dlatego dostała „Traviatę" i to była jej „Traviata" a nie przeniesienie z Warszawy, jak złośliwie komentują to źli i niekompetentni ludzie. Natalia Kozłowska była moją asystentką przy „Madame Curie" i dała dowody wielkiej wrażliwości i talentu, co zaowocowało jej reżyserią rok temu i powierzeniem jej „Erosa i Psyche" na początku przyszłego sezonu. Andrzej Chyra był od dawna typowany na reżysera Bałtyckiej i po sukcesie „Graczy" ma moje dalsze propozycje, ale jest człowiekiem tak zajętym, że niektórym sporadycznie pracującym dziennikarzom nawet się nie śni tak zapchany kalendarz. Janusz Wiśniewski zrealizował „Ubu Rexa" po wieloletnich negocjacjach co do tytułu i terminu, w jakim mógłby coś w Bałtyckiej zrobić. Od trzech lat toczą się moje rozmowy z Wojtkiem Kościelniakiem na temat jego realizacji u nas "Strasznego Dworu". Wciąż szukamy dogodnego dla tego utalentowanego reżysera narodowych klimatów terminu. Ostatnio miałem wielką nadzieję zaangażować młodą zdolną, ale kiedy wybrałem się na jej inny spektakl w innym teatrze, wybiegłem z wrzaskiem po kwadransie. Kolejny młody zdolny przyjechał do Gdańska z kilkoma propozycjami, które chciałby wyreżyserować. Po krótkiej rozmowie okazało się, że nie ma bladego pojęcia o muzyce swoich propozycji i musiałem przepędzić go na cztery wiatry. Na dwadzieścia premier operowych za mojej dyrekcji siedem zrealizowali goście. Ale naprawdę nie ustaję w poszukiwaniach i jeśli ktoś z zarzucających mi monokulturę ma jakąś ciekawą propozycje dla Opery Bałtyckiej, chętnie go wysłucham. Tymczasem realizuję swoje marzenia o teatrze operowym, w który wciąż uparcie wierzę, bo jestem reżyserem od trzydziestu lat i moje sto pięćdziesiąt premier we wszystkich operach polskich i wielu światowych wystawia mi przyzwoite świadectwo, a publiczność zapełniająca moją widownię też zaświadcza oklaskami i łzami, że nie nabijam ich w butelkę.

Właśnie przed chwilą skończył się spektakl "Carmen" owacją na stojąco pełnej sali nabitej młodymi ludźmi. Ktoś, kto jest znudzony problematyką moich inscenizacji i szuka ciekawszych tematów niż sprawy „męsko -damskie", nie musi przecież się trudzić, żeby wytrzymać na moich spektaklach. Rozumiem tych, którzy wolą jeździć do Bydgoszczy, gdzie dyrektor Figas jest dyrygentem i z przyjemnością wpuszcza na scenę co raz to innych reżyserów. Ciekawe, czy spotyka się w swoim mieście z zarzutem monokultury dyrygenckiej. Podziwiam go, ale nie planuję, by go naśladować w jakiejkolwiek sprawie. Zazdroszczę mu nowego gmachu, który budował z imponującą determinacją przez tyle lat i zazdroszczę budżetu na wspaniały, jedyny w Polsce festiwal. Mnie nie udało się przekonać władz, że taki festiwal przydałby się i w Gdańsku. Może następny dyrektor zyska więcej zaufania i wykreuje taki festiwal w operze Leśnej, o czym marzyłem tyle lat, może przekona wszystkich, że bez nowej siedziby Opera Bałtycka będzie wciąż obiektem ataków sfrustrowanych dziennikarzy, którym się wydaje, że w gmachu na rogu Hallera i Zwycięstwa można zdziałać więcej niż zdziałała moja ekipa.



Marek Weiss
Weissblog
15 maja 2015