Boimy się samych siebie

Blisko połowę sztuki „Boguduchawinni” Adama Słowika oglądamy przekonani głęboko, że zaserwowano nam atmosferkę z komediowego serialu. Lecz kiedy zostaje wydobyte na jaw nasze moralne stłamszenie szybko tracimy humor. Bo nikt nie lubi żeby mu zaglądać na dno poranionego sumienia.

Nikt nie chce by również przypominać mu hańbiącą i często zabagnioną przeszłość: Kto jak w tej sztuce, jest przedsiębiorcą, który dorobił się majątku na mętnych interesach i robi je nadal, kto był prawdopodobnie peerelowskim tajniakiem i zarobił trochę grosza na placówkach zagranicznych czy dziewczyną z marginesu dla której szansę życiową stanowiło dobre zamążpójście za byle kogo. Ta czwórka w sztuce „Boguduchawinni" spotyka się na imprezie sąsiedzkiej w wytwornej willi z basenem, własności biznesmena i jego żony, żeby się poznać i zabawić. I od tej chwili cała opowieść mogłaby być całkiem przyjemną komedią, po której widzowie wyszliby rozbawieni i zadowoleni. Lecz w „Boguduchawinnych" ocieramy się jeszcze dość brutalnie o przeszłość czwórki bohaterów. Która zresztą może by o sobie i nie dała znać, gdyby nie pojawił się syn biznesmena z pierwszego małżeństwa. Chłopak przez niego odtrącony, trochę już życiem sponiewierany, który zjawia się jako wyrzut sumienia ojca i po trochę w niewielkiej przenośni każdego z biesiadników. Jest wyrzutem sumienia, ale również jak każe jedna z zasad dramatu starożytnego, czynnikiem oczyszczenia. Które, o czym świadczy scena ostatnia beztrosko biesiadna, jednak nie następuje.

Takie ustawienie dramaturgii i usytuowanie bohaterów względem siebie i wobec problemów jakie ich nurtują świadczą głęboko, że autor „Boguduchawinnych" Adam Słowik, wybornie czuje scenę, jest literacko utalentowany, uwrażliwiony na sprawy współcześnie dziejące się w ludziach i oczytany w najlepszej klasycznej literaturze. Spektakl absorbuje widzów w zasadzie przez cały czas swego trwania. Jest dynamiczny, chwilami prowadzony nawet błyskotliwie. Widz ani przez chwilę nie może sobie pozwolić na absolutne wyluzowanie. Reżyser Krzysztof Galos umiał całość tak wypośrodkować, że przedstawienie ani przez chwilę nie ociera się o melodramat. Ani tanio nie wzrusza, ani tandetnie nie bawi i nachalnie nie skłania do refleksji. Wszystko na scenie dzieje się jakby mimochodem. Przejście pomiędzy częścią beztroską i komediową, a drapieżną i brutalną następuje gładko. Zachowania obsceniczne mają uzasadnienie i może dlatego nie rażą: Kiedy jeden z bohaterów siusia do basenu, jest w tej czynności tak wiele dosadnie wyrażonej jego pogardy wobec własnego życia w gruncie rzeczy byle jakiego i nieudanego, że widz raczej nie czuje się urażony. Nietrudno dostrzec, że reżyser Krzysztof Galos usilnie starał się by przedstawienie mimo podobnych scen było zdominowane atmosferą dobrego smaku.

Jakość „Boguduchawinnych" ma ścisły związek z aktorstwem. Robert Chodur w roli biznesmena robiącego podejrzane interesy mistrzowsko balansuje na granicy pozornie radosnej afirmacji życia dostatniego i beztroskiego, a skrywanym gdzieś w głębi drażniącym niepokojem, że za chwilę cała życiowa stabilizacje jego bohatera może ulec unicestwieniu, bowiem opiera się na niezwykle kruchym fundamencie moralnym i materialnym. Grająca jego żonę Beata Zarembianka, ciekawie konstruuje postać po części utkaną z optymizmu, który jednak coraz napotyka na rafy obolałej tragedii niespełnienia. Gdy chwilami nieruchomieje jest w niej całej smętna obojętność wobec dostatniego życia, które toczy się jakby obok niej. Świetną kreacje tworzy Marek Urbański, który gra najmniej jasną postać w tym czworokącie, bo psychologicznie uosobienie zakłamania i dwulicowości. Chwilami sympatyczną i ławo zdobywającą zaufanie, momentami złowrogą. W istocie pełną kompleksów i życiowo przegraną. Znakomita rola, mająca w sobie autentyzm i sporo prawdy. Partnerująca mu w roli żony Katarzyna Bieniek z dużą naturalnością gra nienaturalnie cieszącą się życiem młodą kobietę, żyjącą dostatnio i w zasadzie beztrosko u boku i w cieniu dużo starszego męża. Jest mniej wiarygodna, kiedy zaczynają wychodzić z niej jako z postaci scenicznej głęboko skrywane zaszłości i rzeczywiste emocje. Początkujący aktor Mateusz Mikoś, obsadzony w roli synowskiego „wyrzutu sumienia", raczej nie zdobywa się na wewnętrzne uwiarygodnienie granej postaci. Może na takie wymagania jeszcze trochę za wcześnie.

Utrzymane w kojącej bieli i błękitach scenografia i kostiumy Matyldy Kotlińskiej przewrotnie do połowy spektaklu sugerują, że widz może liczyć na takie same relaksacyjne odczucia odnośnie treści całego przedstawienia. Kiedy okazuje się, że jednak nie może liczyć, oprawa plastyczna spektaklu zaczyna być świetnym, ironicznym kontrapunktem dla jego całości.

Oglądając „Boguduchawinnych" nie dowiadujemy się o sobie czegoś, czego nie wiemy. Niemniej nabieramy pewności, że powinniśmy starać się nie zapominać, co tak naprawdę gra nam w duszy. I próbować wyciągać z tego wnioski. Bo wtedy boimy się siebie mniej, albo zgoła przestajemy się bać.



Andrzej Piątek
Dziennik Teatralny Rzeszów
15 stycznia 2013
Spektakle
Boguduchawinni