Chodzi o płodozmian wrażeń

Z reżyserem, który w zeszłym roku w wielkim stylu, zdobywając nagrody jury, publiczności i dziennikarzy, wygrał spektaklem "Sprawa Dantona" festiwal Interpretacje, rozmawia Ewa Niewiadomska:

- Czytał Pan dziś gazety

- Przeglądałem. Dowiedziałem się na przykład, że we Wrocławiu powstanie najdłuższy most w Polsce.

- A jakieś inne tematy ciekawe dla Pana jako reżysera?

- W życiu są ciekawe tematy dla reżysera Jana Klaty. Nie czerpie wiedzy o życiu z gazet. Lubię czytać te wczorajsze. Ludzie się dziwią, jadąc tramwajem i patrząc na moją gazetę. Myślą, że dziś jest wczoraj.

- Myślałam, że polityka, gazety, telewizja pomagają nakładać współczesne maski dawnym dramatom...

- Urok klasyki polega na tym, że jest ponadczasowa. Przy pomocy "Trylogii" można opowiedzieć coś o współczesności czasem wprost, a czasem nie wprost. To jest niesamowite w teatrze, że w historiach dobrze znanych można dostrzec coś, co jeszcze nie zostało wyciągnięte na światło dzienne, a co w nas bardzo głęboko tkwi. 

Reżyseruje Pan "Trylogię", a potem obija się między skrajnymi opiniami. Publiczność szaleje z zachwytu, a krytycy piszą, że szarga Pan świętości i tnie klasykę na kawałki... 

- Na pewno nie można powiedzieć, że jak zwykle prawda leży pośrodku. To jedno z bardziej niemądrych stwierdzeń, jakie znam. To problem percepcji. Dla mnie tym, co jest wiarygodne, jest reakcja widzów, energia płynąca od publiczności. Dawniej miałem taką zasadę, że chodziłem na wszystkie swoje spektakle. Teraz z wielu przyczyn nie jestem w stanie tego robić, ale gramy dużo spektakli wyjazdowych. Mamy więc przekrój przez różne kultury, miasta, państwa. Nie nudzimy się jednym rodzajem odbioru w Krakowie czy Wrocławiu.

Ciekawe jest, jak różnie może zabrzmieć ten sam tekst grany w Zabrzu czy Warszawie, Buenos Aires czy w Paryżu. Mniej mnie interesują odgłos prasowe czy recenzenckie. Trudno zresztą powiedzieć o poważnych analizach w polskim zyciu teatralnym, co stwierdzam zprzykrością. Istnieje we mnie głód partnera po drugiej stronie rampy. Takich osób, które można nazwać prawdziwymi krytykami, jest w Polsce bardzo mało. Można j policzyć n apalcach jednej ręki. Tymczasem prawdziwa dyskusja jest czasem naprawdę potrzebna. Na pewnym etapie pracy nad spektaklem traci się przecież dystans. Oglądam czasem swoje przedstawienia i wiem, że zrobiłbym je dziś całkiem inaczej. Nie zmieniam ich jednak.

Robi Pan po prostu nowe, według trochę przekornej zasady, że żaden nie przypomina poprzedniego? 

- Oczywiście, że jest tu trochę przekory i chęci zaskakiwania, ale chodzi też o płodozmian wrażeń. Zawsze pracuję z tą samą grupą inscenizacyjną. To Justyna Łagowska, Mirek Kaczmarek i Maćko Prusak. Nie chcemy się powtarzać. Czasem robimy rodzaj tak demonstracyjnie retorycznego teatru jak "Transfer", a czasem coś tak sensualnego i skrzącego się atrakcjami jak "Sprawa Dantona".

A reakcje widzów na ten płodozmian czasem Pana zaskakują?

- Czasem jest dziwnie, czasem irytująco, a czasem to są wspaniałe chwile. Dzięki reakcjom publiczności sam mogę zrozumieć to, co zrobiłem. Postrzegam w ogóle ten proces, który szumnie nazywa się życiem zawodowym, jako rodzaj ciągłego uczenia się. To jest jak z pływaniem czy jazdą na rowerze. Nie można nauczyć się reżyserowania teoretycznie.

Niektórzy mówią, że trzeba się też czasem przewrócić...

- Na pewno. Jak powiedział Brian Eno: "Szanuj błąd, bo jest twoim sprzymierzeńcem". To nie znaczy, że trzeba go celowo popełnić, ale że na pewno się pojawi i że nie można się go bać. Ten rodzaj uczenia się przez działanie jest fundamentem mojego funkcjonowania w zawodzie i w życiu. Dlatego pracuję dużo i wciąż jestem ciekawy jak dziecko. Zawsze pociągnę za obrus, nawet jeśli stoi na nim waza z gorącą zupą. Trudno, najwyżej się poparzę. Trochę popłaczę i złapię się za coś innego, a co przeżyję, to moje.

Zmieniają się Pańskie spektakle, a czy Pan się zmienia? Na przykład w podejściu do aktorów? Jest dziś spokojniej, inaczej?

- Do pewnego momentu nie zdarzyło się, aby jakiś aktor nie odmówił pracy ze mną. Z obsady spektaklu zawsze ktoś odpadał. Szanuję decyzje tych aktorów. Często później z nimi pracowałem. To są też wybitne nazwiska polskiego teatru. Dla młodego re-żysera istotne jest to, aby ostatecznie znaleźć swoich aktorów. Jeśli ich nie znajdzie, jest skazany na to, żeby w najlepszym wypadku robić coś, co będzie takie sobie. Muszą to być ludzie, którzy na drodze wzajemnej inspiracji zaprowadzą się tam, gdzie się nie spodziewali dojść. Teatr to jest sztuka zespołowa.

Z Interpretacji w kolejnych latach przywoził Pan pierścienie Konrada? Czy rozdał je Pan córkom? 

- Te pierścienie mieszczą im się na razie na nadgarstkach, ale bawią się mieszkami, które dostałem. Rzeczywiście na Interpreta-q\'ach byłem kilka razy. Pamiętam różne lata. Ważne, żeby to było wydarzenie teatralne, a nie towarzyskie.

Wyreżyseruje Pan coś dla dzieci? 

- Bardzo bym chciał, ale chyba nie potrafię. Uwielbiam za to czytać moim córkom przed snem. To jest niesamowite, jak wtedy stwarza się nowy świat i te oczka są takie wpatrzone we mnie... Przerobiliśmy już "Przygody Mikołajka", "Opowieści z Narnii". Teraz zamierzam czytać dziewczynom "Władcę pierścieni". Tak, mógłbym przeczytać "Władcę pierścieni" i umrzeć.

Wybrał Pan dobry tytuł na koniec naszej rozmowy. W historii Interpretacji to Pan jest władcą pierścieni... 

- Rzeczywiście zabawne skojarzenie. Chociaż czasem wydaje mi się, że wolą części środowiska artystycznego byłoby, żebym założył jeden z nich i zniknął.



Ewa Niewiadomska
Polska Metropolia Warszawska
17 marca 2010
Portrety
Jan Klata