Cicha epopeja

Nie wiem, co spowodowało, że Marek Brand dopiero niedawno zaczął artystycznie i aktywnie zajmować się duchowością i kulturą żydowską, ale cokolwiek to było, czy przełom męski, proces czy iluminacja, dobrze że się stało. Filmy, spektakle i festiwal "Zbliżenia" - w krótkim czasie młynarz z Zielonego Wiatraka stał się głównym, obok Mieczysława Abramowicza, artystycznym aktywistą przybliżającym fenomen tajemniczego, hermetycznego i ciągle obcego mentalnie dla przeciętnego romana katolika kosmosu.

Najtrudniejszym wyzwaniem, jakie podjął Brand, i to z kilku powodów, był premierowany w wigilię święta Purim spektakl wg dokumentalizowanej prozy Mieczysława Abramowicza.

Brand do tej pory największe sukcesy osiągał, gdy grał w reżyserowanych przez siebie własnych sztukach. Stworzył rozpoznawalny język teatralny, jego kameralistyka sceniczna nosiła silny, indywidualny rys, wykreował charakterystyczną postać współczesnego "człowieka wątpiącego", podważającego łatwe prawdy uniwersalne i zapraszającego do refleksji lub rozpaczy albo obu naraz. Z czasem ten wszechstronny artysta rozszerzył swoje poszukiwania, sięgając coraz częściej po klasykę (ostatnio choćby Czechow i Tuwim). Swój autorski teatr realizuje w zaspiańskim Teatrze w Blokowisku, gdzie w poniedziałki można zobaczyć "Kręgle", "Drapacze chmur" czy "Kocha, lubi, szanuje" i inne jego produkcje. Tym razem reżyser, dramaturg i aktor w jednej osobie sięgnął po zbiór opowiadań żyjącego autora, a spektakl wyreżyserował w teatrze repertuarowym, samemu rezygnując z obecności na scenie. Pamiętając wiele jego poprzednich propozycji, można mówić o realizacji przełomowej, która, miejmy nadzieję, otwiera nowy rozdział w karierze tego oryginalnego artysty.

W programie teatralnym, oprócz bardzo przydatnych dla gojów terminów ze słownika kultury żydowskiej, znajduje się wywiad z Mieczysławem Abramowiczem. Pisane od drugiej połowy lat 90. "Każdy przyniósł, co miał najlepszego" to pozycja uznana jednoznacznie za niezwykle ważną dla naszego regionu, nominowana do najważniejszych nagród, dostrzeżona powszechnie i bezdyskusyjnie, ale Wywiadowany Abramowicz informuje, że gdyby teraz pisał swą opowieść, obraz Gdańska byłby inny, daleki od sielanki. Wolne Miasto Gdańsk nie było miejscem wyjątkowym, nie różniło się w swej ksenofobii i antysemityzmie od innych miast europejskich. Gdańsk nie był tyglem, w którym mieszało się ze sobą i wzbogacało synergicznie wiele kultur. Niemcy, Polacy, Kaszubi, Żydzi, Ukraińcy i Rosjanie żyli obok siebie, a nie razem. To było miasto niemieckie, z niewielką ilością mniejszości narodowych. To na pewno nie był dzisiejszy Nowy Jork, który jest jedną z niewielu realizowanych w praktyce utopii wielokulturowych społeczności opartych na tolerancji. Według szacunków Żydów na terenie całego Wolnego Miasta Gdańska było ok. 30 tys. (licząc także obcokrajowców i tzw. bezpaństwowców), a najwięcej było ich w Sopocie. Dziś społeczność żydowska w Gdańsku liczy ok. 100. osób, ale to już zupełnie inna historia, której ojcami są Niemcy, Rosjanie i Polacy.

Brand wybrał ostatecznie z tomu Abramowicza 6 opowiadań i zastosował technikę autora, czyli przedstawił nam historie, które choć zdarzyły się naprawdę, nie są prawdziwe. Tak jak Abramowicz na bardzo starannie przygotowaną werystyczną ramę naniósł wymyślone przez siebie historie, będące kompilacją losów różnych, autentycznych postaci, tak Brand nadbudował nad tym swoje piętro teatralne. Aktorzy grają po kilka postaci w kilku różnych wątkach.

Najoryginalniejszym i najciekawszym jest historia Rudolfa Zasławskiego, czy w ogóle teatru żydowskiego w Gdańsku, o którym z pewnością niewiele osób, poza teatrologami, słyszało. Inne, prowadzone równolegle opowieści, to losy śledzonego przez tajniaków aptekarza z Gołubia Adolfa Riesenfelda i jego córki Ruth uzupełnione historią Gustawa Birkenfelda i jego syna Dawida, narzeczonego Ruth. To wątek rodzącego się uczucia między Żydówką Chaną i Niemcem Otto oraz zupełnie osobny wątek Arhtura Bronera, który w 1941 roku sprzeciwia się noszeniu gwiazdy i wygrywa sprawę z sądem, powołując się na obowiązujące prawo, które zwalnia z obowiązku noszenia judensterna osobie pochodzenia niearyjskiego, która zawarła związek małżeński z Aryjczykiem (Broner ożenił się z gdańszczanką).

To wątek zdumiewający, bo pokazuje, że w 1941 roku pod okupacją niemiecką Żyd miał prawa i mógł je skutecznie egzekwować, co może się kłócić ze stereotypowymi wyobrażeniami o wojnie bezwzględnej. I jeszcze dwa, najważniejsze wątki z obozem zagłady w tle, które mogłyby być osią całego spektaklu. Przyjeżdżający na przepustkę Achim przywozi siostrze i rodzicom prezenty, w tym garderobę po Żydach, czasami nawet pokrwawioną. Obdarowani nie pytają dociekliwie o źródło pochodzenia, Achim opowiada o wojnie jak o majówce, wszyscy oszukują się spokojnie, rodzinnie, domowo. I najbardziej rozwinięty fabularnie wątek Gutkowskiego (Guttkego), strażnika ze Stutthofu, który najpierw za namową żony, a po jej śmierci już sam, ukrywa w czasie wojny młodą Żydówkę. Od początku ciąży mu to, przeszkadza w kolaboracyjnym poszukiwaniu tożsamości. Sprawy komplikują się, gdy Gutkowskich zaczyna szantażować wredna sąsiadka, panna Splett, która odkryła tajemnicę. I jeszcze "wyzwolenie", do którego nawiązał w zeszłym roku w happeningu młody artysta B. Szumczyk, stawiając kilkaset metrów od Teatru Miniatura skandalizującą rzeźbę.

Część wątków pojawia się tylko raz, część powraca. Obraz uzupełniają urzędnicy i tajniacy śledzący podejrzanych, narasta atmosfera zagrożenia, wzmaga się agresja, dla wielu jedynym wyjściem jest wyjazd, ucieczka, lont zaczął już się palić i wszyscy wiedzą, że nie ma siły, która mogłaby zatrzymać bieg zdarzeń. Opowieść sceniczna, która rozgrywa się w latach 1924-45, jest nielinearna, niektóre wydarzenia komentują fragmenty archiwalnych filmów. Reżyser stara się nasycić prezentację na tyle, ile to tylko możliwe, obrzędowością i zwyczajami żydowskimi.

Marek Brand chce nam powiedzieć bardzo dużo i bardzo ambitnie, może zbyt wiele i zbyt ambitnie. W mozaikowej konstrukcji, ukazującej fragmenty z życia przedstawicieli mniejszości żydowskiej w Wolnym Mieście Gdańsku, reżyser chciał zawrzeć opowieść o narodzie i jego kulturze oraz o mieście wielokulturowym. Ponadto zburzył chronologię, co akurat w tym przypadku, przy hermetyczności świata przedstawionego i częstej zmienności postaci, doprowadziło do dodatkowego zmniejszenia komunikatywności. Rozumiem przekaz finałowej, pięknej pieśni "Avinu Malkeinu" w przeszywającym wykonaniu Magdaleny Żulińskiej, ale apeluję o zmianę wizualizacji i pozostanie w świecie do tej pory przedstawianym.

Spektakl wymaga niecodziennego skupienia i uważności. Gdy widz uzyska odpowiedni stan koncentracji i wyruszy w podróż do świata Abramowicza i Branda, spotka go uczucie metafizyczne. Jego elementami składowymi są m.in: protest, nostalgia i smutek, poczucie braku, zubożenia, straty po kimś tajemniczym i trudnym do zrozumienia, ale niepokojąco ważnym. "Każdy przyniósł" to także modlitwa i wspomnienie, trochę "jizkor", tylko potomków brak...

Spektakl w Miniaturze to nie koniunkturalne zajęcie się tematem żydowskim, który nie tylko goje, ale i Żydzi, bardzo często eksploatują dla osiągnięcia pewnego, zdawałoby się, sukcesu (Steven Spielberg: "muszę dostać Oscara, więc zrobię czarnobiałego Schindlera"). To danie świadectwa, to obowiązek pamięci, który ciąży na następnych pokoleniach. Dzięki Brandowi i Abramowiczowi to wiarygodny, autentyczny obraz i przekaz, a nie cepeliowskie kolorowanki w temacie żydowskim. Gdańsk teatralny jest wyjątkowy i nieprzypadkowo już za kilka miesięcy fetowane będzie otwarcie teatru szekspirowskiego. Warto wiedzieć, że także w Gdańsku żył teatr żydowski i to już od 1876 roku, który uznawany jest za historyków za początek nowożytnego teatru żydowskiego na świecie. Nie zanosi się jednak, byśmy za czas niedługi fetowali otwarcie teatru żydowskiego. Nie ma po prostu już nie tylko tamtego widza, więc tym bardziej cenny jest wrzeszczański spektakl.

Nieprzypadkowo do tego niecodziennego spotkania artystycznego doszło właśnie w Miniaturze. "Każdy przyniósł" kontynuuje ścieżkę prezentacji pomorskiej kultury i jej twórców. To ważny etap w trwającym procesie budowy nowego, ale przecież złożonego z dotychczasowych twórców, zespołu aktorskiego Miniatury.

Po raz kolejny aktorzy potwierdzili spore możliwości, udowodnili, że są wszechstronni i otwarci na nowe wyzwania. Jacek Majok (m.in. w roli Rudolfa Zasławskiego) to aktor, od którego można rozpoczynać obsadę każdego spektaklu. Z pełną świadomością interakcji ściąga uwagę widza, zatrzymuje go, dialoguje i przekazuje następnemu aktorowi. Jacek Gierczak (m.in. Guttke/Gutkowski) był przekonywujący w każdej kreacji, to kolejna dobra rola tego odsłaniającego coraz to nowe możliwości artysty. Andrzej Żak udowodnił, że nie ma rzeczy niemożliwych, że każdy czas i miejsce są dobre dla genderu, a Agnieszka Grzegorzewska, że z powodzeniem potrafi zagrać kobietę w różnych latach i każdego pochodzenia.

Dzięki funkcjonalnej i pomysłowej scenografii Anny Molgi w tak małej przestrzeni, jaką jest scena Sali prób, można było pokazać tak wiele. Bardzo ważną rolę pełniła różnorodna muzyka Ignacego Jana Wiśniewskiego, która ilustrowała, zapowiadała, łączyła i wzmacniała przekaz.

"Każdy przyniósł, co miał najlepszego" to nie tylko obowiązkowa pozycja teatralna dla każdego, świadomego gdańszczanina i gedanofila. To zaproszenie do refleksji i rozmowy. Każdy, kto weźmie w niej udział, spojrzy potem inaczej nie tylko na Gdańsk.



Piotr Wyszomirski
Gazeta Świętojańska
19 marca 2014