Cisza o północy

Nim Olga (Maja Barełkowska) sięgnie po woltomierz - mija wieczność. By Matis (Andrzej Franczyk) wszedł na scenę, znieruchomiał i spojrzał na Olgę - potrzeba dwóch wieczności. Pierwsze słowo wyreżyserowanych przez Piotra Waligórskiego "Ptaków" Tarjei Vesaasa pada po skapnięciu wieczności trzech. Która to minuta przedstawienia? Piąta? Najwyżej szósta - a jest tak, jakby zdążyło się już trzy razy zmartwychwstać

Nie spieszy się Waligórski. Na scenie biednej, gdzie tylko marne łóżko, marna skrzynia, marny stół, krzesło, taboret, ławeczka i miednica, marne radyjko, talerze marne, jakieś flaszki odkorkowywane od czasu do czasu, trzy kieliszki, trzy szklanki, łyżki niewarte pięciu groszy - tu Waligórski pozwala kapać wszystkiemu. Gestom, bezruchowi, światłu, brzmieniom powracającym jak memento - szmerom jeziora, elegiom ptaków, mowie gałęzi - milczeniu wreszcie. Samuel Beckett rzekłby: "Minęła północ. Nigdy nie słyszałem podobnej ciszy. Jakby ziemia była nie zamieszkana." No i mowie pozwala kapać, słowom, których w tej chałupie kruchej na końcu świata, na łące bez dróg, gdzieś za kulisami oficjalnej Norwegii, jest najmniej. Gdybym zaczął je liczyć, nie sądzę, bym przez prawie dwie godziny przedstawienia znacząco przekroczył pół setki. W chałupinie na łące bez dróg nikt nigdy nie miał za wiele do powiedzenia, a i to dawno temu usta zmieliły na popiół. Nie raz i nie trzy. A ileż można, Panie Boże...

Nie spieszy się Waligórski, bo nie spieszy się Vesaas. Co do tego drugiego nie mam pewności. Niby skąd ją brać? Nie czytałem, niestety. Ani "Ptaków", ani niczego innego, co Vesaas napisał. Pozostaje ufać Waligórskiemu, a zwłaszcza Jarosławowi Iwaszkiewiczowi, którego esej wydrukowano w programie przedstawienia. Tak, "Ptaki" Vesaasa są, muszą być chłodną adoracją niespiesznego trwania marnych ludzi na nic nie znaczącym spłachetku globu. Iwaszkiewicz powiada: "umiar", "porywający umiar". Chłód zdań zatem, chłód, kostyczność nawet, spokojna niechęć do wszelkiego baroku, metaforycznej ornamentyki, upchanych na dnie zdań balonów metafizycznych. Taki zapewne jest Vesaas. Taki chciał być Waligórski. I tu - mały problem. Feler 5, może 8 scen. Na 2 godziny - to może niewiele. Lecz jednak.

Gdy się opowiada milczącymi obrazami, od wielkiego dzwonu pozwalając kapać maleńkim słowom - trzeba być ostrożnym. Tu bardzo niewiele wystarcza - pół niezręcznego gestu, ćwierć wybujałej miny, zbyt lepka powłóczystość spojrzenia - a teatr trąci pretensjonalną nastrojowością, co bezdenne głębie obiecuje, na scenie kokosić się zaczynają wspomniane balony. W tych 5, 8 przypadkach twarz Olgi jest średniowiecznym traktatem "Duchowe bóle bladej białogłowy permanentnie zlanej czarnym deszczem losu". W 5, 8 chwilach Franczyk zmienia swe oblicze w suplement "Krytyki czystego rozumu" Immanuela Kanta. Owszem, grany przez Franczyka Matis, brat Olgi, to wiejski głupek, bezradny, z nerwami na skórze, zapatrzony w niebieską nieskończoność nad drzewami i w ptaki tnące niebieskość - ale czy to powód, by na karkołomnych minach jechać aż do Królewca?

Najpiękniej, bo najczyściej jest, gdy fasada głowy Matisa wraca z filozoficznej podróży i jest tym, czym od zawsze była: bezradnym zlepkiem ciała i kości. Nie inaczej brzmią chwile, gdy Olga, która telewizory naprawia - pod zwyczajną, nie deszczową twarzą, gestem najzwyklejszym na świecie sięga po woltomierz, lutownicę, cynę, druty żółte i czerwone. I nic się nie zmieni, gdy przyjdzie Jan (Kajetan Wolniewicz), wędrowiec znikąd donikąd. Nic? Jednak trochę tak. Będzie ciut inaczej. Ale cóż może ciut?...



Paweł Głowacki
Dziennik Polski
27 października 2010
Spektakle
Ptaki