Czasami księżyc świeci zbyt blado

Przypominam sobie zeszłoroczną inaugurację sezonu w Teatrze Lubuskim. "Gdy przyjdzie sen" Katarzyny Dworak i Pawła Wolaka. Próbuję ją jakoś zestawić z tegoroczną - "Czasami księżyc świeci od spodu". Para twórców ta sama. W tej sytuacji nawet o déja vu trudno. Nie dobrze zaczyna się nowy rozdział 2016/17 w Lubuskim.

Tematyka wiejska powróciła do polskiej sztuki współczesnej poprzez kilka różnych wejść. Skończyły się czasy, gdy była kojarzona jedynie z powinnością kulturalną okresu lat siermiężnych i minionych. Bywały i tendencje wzrostowe, gdy tworzyła się szkoła twórczego ujmowania wsi. Złote czasy literatury chłopskiej pożegnane w 1984 roku na kartach powieści Wiesława Myśliwskiego "Kamień na kamieniu" również nie wrócą. "Guguły" Wioletty Grzegorzewskiej czy "Skoruń" Macieja Płazy rozogniły na nowo temat wiejski, choć w zupełnie innej szacie. Dużo mógłby w tym względzie powiedzieć profesor Przemysław Czapliński, który nie tak dawno w jednej z audycji na Dwójce objaśniał przemiany powieści chłopskiej w tę nową, wiejską. Nowa wieś nie jest już wcale kosmosem Tadeusza Nowaka i rozrachunkiem Myśliwskiego. Ona sama siebie trochę nie rozumie. Dzięki tym znakom zapytania otrzymujemy zarówno interesujące, jak i niecodzienne światy podpisane nazwiskami Grzegorzewskiej czy Płazy. Teatr, w swych korzeniach ludyczny, ma niby bliżej do odgrodzonych od miasta alej, zórz i zagród. Tak tylko mogłoby się wydawać, ponieważ akcent ten nie jest wcale tak częsty. Formacja teatralna PiK, która prosto z Legnicy przywiozła drugą już opowieść wiejską na deski zielonogórskiego teatru (pierwsza część tryptyku realizowana była w Teatrze Modrzejewskiej), rozpoczęła ponownie nowy rok zmagań twórców lubuskiej sceny od opowieści wiejskiej. Nie jest to jednak próba udana.

Zawodzi przede wszystkim scenariusz, zupełnie zbanalizowany i niekonsekwentny. Oto Jasiek (znowu Jasiek, choć nie ten sam - powiedzmy Every-Man), który mieszka z umierającym ojcem, nie widząc szans na nowe jutro, toczy kompulsywną walkę (niezwykle sprawny fizycznie Ernest Nita) z powracającym po latach, "po spadek" starszym bratem, Pawłem. Wojna toczy się tu o wszystko: o skrawki dzieciństwa, pamięć, samotność, matkę, znienawidzonego ojca. Energiczny Nita w roli Jaśka i oddalony, chłodny Lech Mackiewicz. Starszy brat przywozi ze sobą żonę (Tatiana Kołodziejska w formie, choć bez zaskoczeń) i syna (tradycyjnie zblazowany James Malcolm). Co jakiś czas klatka na środku sceny (domek Jaśka - zatęchły, zardzewiały i śmierdzący) zamienia się w spożywczak z obowiązkowymi, wiejskimi pięknościami (Basią i Olą) i gabarytową szefową (Elżbieta Donimirska jak zwykle staje na wysokości zadania). Czasami do domu Jaśka przychodzą uzbrojeni w młotki rozbójnicy (Alicja i Aleksander Stasiewiczowie, Wojciech Romańczyk). Wszystko się niby dzieje, a jakby nic się nie działo. Mam wrażenie, że do ambitnego pomysłu całościowego nie dosięgły rzeczy techniczne, literackie. Wszystko rozmywa się, ginie w trzasku rozbijanych garnków ze sceny.

Otwierający sztukę nieudolny monolog z Bogiem, znany wątek wadzenia się z wyższym porządkiem, konflikt rodzinny, postaci "wrzucone" do sztuki zupełnie niepotrzebnie (nie rozumiem roli matki i syna Pawła w kontekście całej sztuki), wątki poboczne (młotkowi bohaterowie, którzy nie tworzą w tej historii żadnej jakości), oklepane scenariuszowo zrękowiny, przefabularyzowana beznadzieja wiejska (ciągle utkwiona w początkowym punkcie lat 90., niczym "Arizona" zmielona z "Ranczem") , a w końcu spektakl urwany jakby w połowie, bez konsekwentnego rozwinięcia - to wszystko elementy składowe niepowodzenia pierwszej sztuki nowego sezonu.

Kilka dni temu mijałem na jednej z zielonogórskich ulic Jacka Hałasa i ucieszyłem się, że ponownie stanie za sterem wiejskiej historii Dworak i Wolaka. Nie wiem, czy w piątkowy wieczór zawiódł mnie słuch, ale bębny Artura "Gai" Krawczyka z zespołu Kormorany nie wystarczyły. Sam Krawczyk, choć wniósł coś nowego dzięki swoim scenicznym wariactwom, muzycznie nie wystarczył. Brakowało mi tej niepewnej, dzikiej źródłowości, jaką niosą bezpośrednio wykonane utwory Hałasa, znane mi przede wszystkim dzięki projektom z Darkiem Błaszczykiem.

Mam też odwieczny dylemat aktorski. Brutalna prawda dotyczy tu nie wartości osobowej zespołu (który nie raz udowodnił, że potrafi wspiąć się wyżej). Chodzi o schematyzm. Olek Stasiewicz ze szlifierką w ręku, Malcolm ze zrzedniętą miną dzieciaka, któremu zabrano zabawki, Ala Stasiewicz - uporczywie wierna wizerunkowi rozwydrzonej chłopczycy, Walenda - aktor, który ciągle czegoś szuka i chce, ale my, widzowie nie wiemy nawet czego. Broni się Nita, ale tylko dzięki swojej nieoczywistości. Ta rola nie wejdzie do jego osobistego kanonu. Brakuje pójścia w ryzyko, balansu na granicy z eksperymentem. "Gdy przyjdzie sen" było ucieczką w nową stronę, "Księżyc" jest powrotem do starej, zachowawczej formuły teatru dla wszystkich. Jeśli się opowiada tak, by wszyscy znaleźli coś dla siebie, w konsekwencji nie mówi się nic.

Czepiam się młodych, bo na ich tle widać najbardziej niezmienny i więdnący organizm Lubuskiego. To, co w zeszłym roku, we wrześniu, budziło się dzięki duetowi PIK, dzisiaj zaczyna obumierać. Ja wiem, winobraniowy, ciepły wrzesień ma swoje niewymuszone prawa, zawarte w sennym roztargnieniu. W czasach, gdy polska scena teatralna zaczyna mieć poważne problemy kadrowe i światopoglądowe, a gabinety dyrektorów zaczynają kojarzyć się wyłącznie z biznesem kulturalnym, potrzeba nam, zwykłym widzom, powrotu do prostych, teatralnych opowieści. Chcemy usiąść i uwierzyć, że sceny wciąż będą w stanie z nami rozmawiać w sposób wielogłosowy. Dlaczego takim miejscem nie miałaby być Zielona Góra, daleka od teatralnej centrali, gdzie huczy. Tu, na uboczu (dzięki Bogu) może przecież zdarzyć się nowy teatr, na podobnej zasadzie co kilkanaście lat temu w Legnicy. Księżyc świeci od spodu w sztuce duetu PiK. Chyba tej nocy był zbyt blady, bo nic z niego nie zapamiętałem. Mimo to, będę czekał.



Janusz Łastowiecki
e-teatr.pl
6 września 2016