Czerwony jak cegła

Czyste gatunki nie istnieją i dlatego je mieszam w swojej twórczości. Zaludniam ścieżki różnymi formami, jak inni półki towarami w hipermarketach. Każdy błądzi tam po swojemu i osobno. W teatrze też dzisiaj trudno o czystość gatunkową.

"Skazany na bluesa", najnowszy spektakl Teatru Śląskiego pod wodzą Roberta Talarczyka, na podstawie scenariusza filmowego Przemysława Angermana i Jana Kidawy-Błońskiego, również trudno zaszeregować gatunkowo. Ani trochę nie jest to musical. Ani rock opera. Dramat muzyczny? Sztuka muzyczna? Słowa "sztuka teatralna" są dziś wytrychem w teatrze. A więc sztuka muzyczna? Nazwa też nie do końca oddaje to, co zobaczyłam, bo w pewnym momencie spektakl przerodził się w koncert. Ponieważ jednak byliśmy w teatrze, więc publiczność z teatromanów przerodziła się w statystów. Niektórzy nawet weszli na scenę, zaproszeni tam przez aktorów.

"Skazany na bluesa" od strony gatunkowej jest tym bardziej zawiły, że to pierwsze w Polsce przeniesienie historii filmowej do teatru. Adaptacji dokonał Arkadiusz Jakubik, który też spektakl reżyserował. Powyższe rozważania mogłyby być istotne dla krytyka teatralnego lub teoretyka teatru, mniej dla widza, więc i dla mnie, przynajmniej od czasu, kiedy patrzę na przedstawienie z przyjemności czystej i lubości dla teatru, a nie na dodatek z recenzenckiego obowiązku, jak to było w przeszłości. Mogę też bezkarnie się zachwycać, nawet puszczając mimo oczu to, co mogłabym poddać krytycznej "obróbce". Któż jednak Alutce zabroni? (copyright na to powiedzonko należy do Izy z Koszalina). Dla niewtajemniczonych dodam, że Altuka to bujająca w obłokach kobieta, niby-poetka, przy mężu, postać z serialu o "rodzinie zastępczej".

Historia Ryśka Riedla, legendarnego już solisty Dżemu, opowiedziana jest bez zadęcia, patosu i nachalnego dydaktyzmu. Nie zabrakło gwary śląskiej (najlepsza Ewa Leśniak, matka Goli). To spektakl o wielkiej samotności, na którą skazany jest każdy "inny", wystający poza myślenie własnego klanu. Są w przedstawieniu chwile wzruszające, jak na przykład ta, kiedy ojciec-pijak i despota, Ślązak, który wyemigrował do RFN, czyli Richtig Fajnych Niemców, zostawiając synowi tutaj nędzne mieszkanko, telefonuje, wypytując o jego granie i po raz pierwszy mówi ludzkim i ojcowskim głosem. Niestety, za późno, by syn go usłyszał. Są sceny zabawne, także mały "smrodek dydaktyczny", bynajmniej nienachalny, jak powiedziałby Wańkowicz, kiedy na pytanie: Co zmieniłbyś w swoim życiu, Riedel odpowiada: Nie brałbym tego białego świństwa.

W wybrane sceny z życia legendarnego już wokalisty Riedla (Tomasz Kowalski) wplecione są piosenki i to jest rewelacyjny element spektaklu, ponieważ Kowalski jest dla mnie objawieniem. Nie oglądam programów typu "Must Be The Music", więc nie wiedziałam, że tam właśnie zabłysnął, wygrywając jedną z jego edycji. Głos ma Kowalski rewelacyjny, w śpiewaniu pokazuje świeżość, brawurę, naturalność nieskażoną manierą. Towarzyszy mu przez cały czas zespół pięciu muzyków. Brakuje Kowalskiemu wprawdzie warsztatu aktorskiego, ale to mi bynajmniej nie przeszkadza. Mógł Maciej Maleńczuk na scenie Teatru Rozrywki zagrać Wolanda tak ( "Mistrz i Malgorzata"), by zrobić z szatana Maleńczuka, może i Tomasz Kowalski grać Riedla, będąc sobą, bez wcielania się w tamtego idola, bez próby naśladowania go.

Reżyser połączył świat realny (znajomi, rodzina Riedla i jego przyjaciel Indianer) z rzeczywistością nadrealną, rodem ze śląskich malarzy prymitywistów. Kto zna obrazy grupy Janowskiej, skojarzy Plastikową Barbarę, Gołą Babę, Czarnego Górnika, Małego Wasyla, Anioła z Tektury. To oni budują oniryczny klimat spektaklu, ów magiczny realizm. Na ich tle Riedel ( Kowalski) staje się także ikoną, postacią z obrazu, znakiem walki o marzenia.

Celowo użyłam terminologii batalistycznej w odniesieniu do dyrektora Roberta Talarczyka ( "teatr pod wodzą"), bo dyrektor ma, jak widzę, wielce przemyślaną taktykę zdobywania teatralnej publiczności. Nie dość, że to trzecia udana premiera ( "Lot nad kukułczym gniazdem", "Cinema"), to jeszcze sukces gwarantowany, artystyczny, a jakże, a także kasowy. Bo na ten spektakl pieniądze powinien wysupłać każdy, bez względu na wiek i uczucia do teatru, o czym nadmieniam przed świętami Wielkiej Nocy, kiedy to "zajączek" przynosi prezenty. Jak wiadomo, zajączek jest niewielki, więc ciężarów nie udźwignie, ale bilet do teatru na pewno.

Spektakl jest "czerwony jak cegła" (na Nikiszu) z przeboju wykonywanego brawurowo przez Tomasza Kowalskiego i z uwodzicielskiego plakatu Małgorzaty Orzechowskiej, niebiesko-granatowy jak Budda (brawo Marek Orłowski), zielony jak nadzieja, która każe wierzyć, że Teatr żyje i może być dla każdego.



Marta Fox
marta-fox.blog.onet.pl
26 marca 2014
Spektakle
Skazany na bluesa