Czy dobrze robisz, że nie chodzisz do teatru?

Statystyczny Polak niby nie istnieje, ale istnieje w odniesieniu do teatru, bowiem statystyczny Polak prawie nigdy tam nie chodzi. Raz na siedem lat podobno. I powiedzieć Wam coś szczerze? Bo ja go rozumiem. Chodzę do teatru ponadstatystycznie często i zaświadczam, że nie warto. Taki absmak pozostaje po kiepskim spektaklu. Wyobraź sobie, że ubóstwiasz wino, a do spróbowania nalali ci siary. Jeśli nie trucizny...

Teatr Powszechny w Łodzi jest teatrem bulwarowym, tak? Rozrywkowym, tak? Komediowym. No, to o co chodzi? Czemu robią takie rzeczy? Dla honoru domu? Nie tak się umawialiśmy.

Oczywiście żarcik, wiedziałem, na co jadę, na historię życia Herlinga-Grudzińskiego, więc nie mogło być zabawnie. Ale czy spektakle niezabawne muszą być niedobre? Ten jest i niezabawny, i niedobry, i pozwolą Państwo, że się powyżywam, dawno nie pisałem okropnej recenzji, chciałbym nie wyjść z wprawy.

W sprawie tego "honoru domu", to zacznijmy od początku, to znaczy od pieca. Teatr Powszechny w Łodzi ma kiepską opinię, a mnie tylko dziwi, czemu nie ma gorszej. Mówię na podstawie jednego spektaklu, więc nieprzekrojowo, ale wiecie, jak to jest, genius loci zawsze poznasz, tak zwany "spirytus miejsca" czuć już na odległość. Poczułem się od razu jak w Kielcach Piotra Szczerskiego, późnego Piotra Szczerskiego: mam przeczucie, że dyrekcja jest już przeterminowana. Ponad dwie dekady na jednej posadzie - to psuje posadę i posadzonego. Czy dyrektor z takim stażem ma coś jeszcze do odkrycia? To już chyba nie dyrektor, tylko może proboszcz? Chyba już osiągnął, co tam miał do osiągnięcia. A może o nic nie chodzi, tylko o dotację. Jeśli tak, to sorry. Teatr jest niby publiczny, a jakby prywatny, i sami powiedzcie, co o tym można pomyśleć. Serio, ma być konkurs i ja byłbym za tym, by naprawdę był konkursem. Jestem za świeżym powietrzem.

"Ferragosto" jest biospekiem (por. biopic) na temat Herlinga. Sprawa fajnie pachnie: niby emigracja i niby znowu artysta tęskni za ojczyzną, ale tęskni w Neapolu! Gorąco w każdym znaczeniu. Może będzie egzotycznie? Może będzie przemoc? Coś się będzie działo? Lecz właśnie niestety, zaskoczenia nie ma. Setny spektakl o tym, że polski artysta siedzi i się męczy. Mieszka w Neapolu, a i tak mu nie dogodzisz, skoro on się zmaga z Bogiem i historią. Świat przedstawiony jest światem wewnętrznym bohatera numer jeden, trochę onirycznym, trochę narcystycznym. To raczej wiadomo, że cierpienie narcyzmem może się wyrażać. Chodzi o to, że bohater tak totalnie cierpi, po prostu najbardziej. Znacie to z lekcji polskiego, zakładka: romantyzm; autor scenariusza liczy, że byliście wtedy chorzy, gdy to było przerabiane, i Was tym zaskoczy jako swoim własnym. Za coś, Panie, nas pokarał, że znowu to samo?

Rolę, jeżeli nie tytułową, to przynajmniej główną, gra Przemysław Chojęta, kiedyś aktor z Poznania, a obecnie z Polski, bo co gdzieś pojadę: on. W Poznaniu, w Gliwicach, w Łodzi. Bardzo go lubię i cenię i dla niego przyjechałem. Gra niegłupio, gra inteligentnie, bo inteligentnie zagrać w niedobrym spektaklu, to zagrać, lecz w innym, lepszym. Cokolwiek się dzieje, ty się nie przejmujesz, ty grasz swoje. Aktorstwo Chojęty dzieje się w innym teatrze, jakimś takim potencjalnym, który gościnnie użycza się "Ferragostu". Jest to główna rola, więc mamy co zbierać, spektakl jest tylko w dwóch trzecich niedobry. Na tę lepszą jedną trzecią składa się też rola córki, rola Diany Krupy. Coś w niej zobaczyłem, ale że to było pierwszy raz na oczy, jeszcze nie umiem zwerbalizować.

Tytuł typu spinka, spinający metaforą cały przebieg akcji. "Ferragosto" to włoskie wydanie Matki Boskiej Zielnej: święto 15 sierpnia, sam środek wakacji, i to na Południu, jest piekielnie, katolicko, ale też pogańsko, zupełnie jak u nas. Znowu brzmi seksownie, lecz świąteczny upał jest tylko okazją dla intelektualisty do poczucia opuszczenia. Wszyscy pojechali na wieś, a ten siedzi w mieście jak tabaka w rogu i przeżywa Weltschmerz. Strasznie jest to wszystko serio, jak na mszy, nawet są trzy wiedźmy ni to gotyckie, ni to włoskie wdowy. Gdy temperatura siada (a ma być upalnie), wykonują scenę przemocy fizycznej, bo to zawsze działa, gdy aktorka krzyczy. Ja w chwilach tak wymuszonej stymulacji zaraz się wyłączam, przechodzę na stand-by.

To już drugi znany mi spektakl (po kieleckim "Widnokręgu") zniszczony piórem Paczochy. "Zniszczony" to może nie jest najwłaściwsze słowo - może spaszczony? On, Paczocha, chyba nie wie, dla kogo pisze - że mianowicie dla teatru, czyli widzów i aktorów, którym trzeba coś zostawić, jakieś miejsce dla wyobraźni. Widz i aktor nie są głupi! Paczocha wszystko zajmuje dla siebie, wszystko musi powiedzieć, a jeszcze powtórzyć, mało jest tak dopowiedzianych tekstów i nie ma się czym chwalić. Najlepiej, gdy scenariusz ogranicza się do sprawozdawczości, podawania informacji, ale czasem pisarz lubi się popisać "Słowa ciężkie jak kamienie"; "Jesteś tu, ciszo?"; "Polski komunizm też dostał zawału".

"Ferragosto" chce oczywiście być aktualny, kto obecnie nie chce? W celu bycia aktualnym przedstawia fragmenty publicystyczne o polskim piekiełku. Melorecytowane.

Przez spektakle jak powyższe teatr jako sztuka jest, gdzie jest - czyli jakby nigdzie, jeśli zapytać kogokolwiek na ulicy. I to, że szary obywatel nie ma najczęściej stosunku do sztuki teatru, źle świadczy o teatrze, a nie o obywatelu. Gdybym raz na siedem lat chodził na spektakle, a ten raz to byłoby akurat "Ferragosto", zmniejszyłbym częstotliwość do raz na wcielenie. Teatr jest sztuką najbardziej olaną, bo zasłużył sobie.



Maciej Stroiński
Przekrój online
14 sierpnia 2019
Spektakle
Ferragosto
Portrety
Adam Orzechowski