Czy taki ma być polski teatr?

Obejrzałem naprawdę niezłe przedstawienie. Zresztą, już po raz drugi. Chciałem się do twórczości Janusza Opryńskiego bardziej przekonać, to i ponownie na „Braci..." poszedłem, trzy godziny wysiedziałem. Spektakl „Bracia Karamazow" objechał już większość festiwali, dziennikarze rozpływali się w zachwytach, a ci, co się nie rozpływali, dyplomatycznie milczeli. Bo, powiedzmy sobie szczerze, to nie jest teatr budowany nowoczesnymi środkami. To jest przedstawienie z ducha lat dziewięćdziesiątych. Z symboliczną scenografią, z rolami przepastnymi jak wschodnia Syberia, z obrotówką rozkręconą jak karuzela.

Nim jednak o spektaklu. Stałem, czekając pośród szykownej rzeszowskiej publiczności troszkę tak z boku, skwapliwie przypatrując się jak juror Leszek Mądzik (juror i kurator festiwalu) tłumaczy coś zażarcie młodej, schludnie ubranej, wpatrzonej w niego jak w obrazek, studentce. Studentka spijała każde słowo, gorliwie potakiwała, nawet nie próbowała dyskutować. Oczywiście, że pozazdrościłem jurorowi Mądzikowi obecności takiej studentki, jak dobrze zrozumiałem to chyba nawet asystentki. W sumie, niewiele znam zespołów, których lider cieszy się wciąż aż taką estymą pośród młodszej, piękniejszej płci. Może jeszcze Włodek Staniewski? Mądzik, mimo że jego najnowsze spektakle to kłopotliwe dla krytyka strzępki dawnej świetności, wypracował sobie tak silną pozycję w Lublinie, że studenci KUL-u do niego lgną (wciąż! naprawdę niebywałe!) jak ćmy do świecy. Spalają się w blasku mistrza dość szybko. Ot, taka dygresyjka.

W lubelskich „Braciach Karamazow" zachwyca przede wszystkim aktorstwo. Oczywiście, nie sposób oglądać wizji Opryńskiego, bez porównywania z legendarnym, sprzed dwudziestu lat przedstawieniem Krystiana Lupy. Jakkolwiek nie graliby Woronowicz i Lewandowski, Fiodora i Iwana, nie unikną porównania z Peszkiem i Fryczem. I, co ciekawe, wcale tej rywalizacji nie przegrywają. Tworzą role na zupełnie innych emocjach, oparte znacznie bardziej na tekście Dostojewskiego. Woronowicz gra porywająco. Jego Fiodor jest z jednej strony skończonym bydlakiem, pragnącym tylko o rozkoszy z Gruszą (Karolina Porcari). Ośmieszającym się, niedbającym o synów pijakiem, zachlewającym się koniakiem. Potrafi opluć świętą ikonę, by za chwilę rozpłakać się rzewnie. Taka osobowość borderline. Wygania Aloszę (Marek Żerański), by zaraz zaprosić go do stołu. Postać rzucana ogromnymi emocjami. Z kolei Iwan to w tej interpretacji znów cynik, znów racjonalista, ale już nie tak zimny jak u Lupy. Podczas słynnej rozmowy z tracącym wiarę Aloszą, Iwan zapala się, płonie, żarliwie opowiadając jak ludzie są całkowicie źli, jak tworzą sobie piekło na ziemi. To wyjątkowa rozmowa, rozpięta od tonów minorowych po szarpane staccato.

Dwójce warszawskich aktorów dorównuje reszta, choćby Dymitr Mariusza Pogonowskiego czy właśnie Alosza. Już nie cichy, już nie braciszek, ale rogata dusza Karamazowów, trzymana w habicie tylko dzięki starcowi Zosimie. Jak zwykle w spektaklach Provisorium, funkcjonalna jest scenografia: te wszystkie zastawki, ścianki z tiulu, najpotrzebniejsze meble, ten symbolizm, który dziś już nie zachwyca, bo zbyt pretensjonalny. Ot, choćby czerwona sukienka Gruszy. Zresztą, dobę później na rzeszowskiej scenie, w dość podobnej czerwonej sukni zatańczył jeden z bohaterów „Carycy Katarzyny", w rytm przeboju z lat osiemdziesiątych, rozrzucając prochy z urny. Obecnie inaczej komponuje się scenografię, rysunek sceny, inne funkcje przybiera kostium.

Opryński, co chyba najważniejsze, świetnie adaptował powieść. Wygrał najważniejsze wątki, a dzięki poruszanej przez aktorów obrotówce w prosty sposób wprowadził rytm następujących po sobie scen. I to znów zadziałało, nudy nie było. Tylko, czy chciałbym, by właśnie tak wyglądał dzisiaj polski teatr? Chyba niekoniecznie.



Bartłomiej Miernik
miernik Teatru
22 listopada 2013
Spektakle
Bracia Karamazow
Portrety
Janusz Opryński