D jak dintojra

Polski teatr ma pecha do musicali. Na świecie kolejne triumfy święcą (wciąż) tytuły broadwayowskie. Nadwiślańska nieporadność w tworzeniu teatru muzycznego może wynikać z kilku powodów. Jednym może być nieprzystawalność naszego języka do konwencji musicalowej. Polska mowa świetnie sprawdza się w poezji śpiewanej. Problem pojawia się, gdy dochodzi do tworzenia rzeczy masowych. Każda piosenka brzmi wtedy jakby nagrywana była w czasach złotych lat disco. Język angielski jest znacznie bardziej melodyjny i zwięzły. Z tego wynikają zapewne sukcesy arcydzieł pokroju ,,West Side Story" czy ,,Grease". Sentymentalizm musicalowy jest o wiele znośniejszy, gdy jest okraszony przemyślaną rytmiką tańców, muzyki i wreszcie scenariusza.

O polskiej scenie teatralno-muzycznej głośno jest wyłącznie na skalę lokalną. Artyści z kręgu teatrów muzycznych nie potrafią wyjść poza XIX-wieczne gwiazdorstwo. Brakuje zespołów i pomysłowości na koncepty, które nie byłyby nieudanym kopiowaniem zachodnich rozwiązań. Stołeczna Roma produkuje przedstawienia efektowne, ale zbudowane na dysonansach. Wystarczy wspomnieć ,,Nędzników", gdzie nagromadzenie partii solowych nie potrafiło przykryć braku pomysłu na choreografię. Najgłośniej i tak mówi się o Gdyni, ale i tu nie można dopatrzyć się znaczniejszych sukcesów na polu artystycznym. Musical może być sentymentalny, ale nie łzawy.

Doceniany ostatnio Wojciech Kościelniak wziął na warsztat filmowy przebój lat siedemdziesiątych, dzieło duetu Rzeszewski-Jahoda ,,Hallo, Szpicbródka". Przełożenie scenariusza Starskiego na język teatru można uzasadnić tym, że akcja ,,Hallo" ma przecież miejsce w budynku rewii ,,Czerwony młyn". Już to daje okazję do puszczania oka widzowi. Twórcy zamykają przestrzeń przez podwieszenie u sufitu konstrukcji składającej się z labiryntu rur. Musical ma świetne wejście, kiedy orkiestrowa muzyka towarzyszy wprowadzeniu w gorący okres lat trzydziestych. Malicz pojawia się z twarzą ucharakteryzowaną na Jokera, trzymając w ręku bombę. Bo czy obok ,,Adrii", gdzie brylował Wieniawa-Długoszowski z resztą sanacyjnej elity, nie dochodziło do zamachów organizowanych przez skrajne ugrupowania, czy choćby przez OUN? Szpicbródka pojawia się zaś w masce ,,V", postaci z komiksu Alana Moore'a. Jest on bardziej znany jako symbol grupy Anonymus. Czy reżyserowi nie chodziło właśnie o zasugerowanie, że anarchia lat trzydziestych odradza się ponownie?

Niestety Kościelniak równie szybko przerywa szansę na przeprowadzenie podobnych dociekań i kryje się za konwencją niewymagającej farsy. Oglądając Szpicbródkę w wykonaniu Piotra Polka nie jesteśmy w stanie uwierzyć, że jest on jednostką zdolną obalać systemy. Jego największym wykroczeniem przeciwko prawu jest kradzież bransoletki. Polk nie wychodzi poza pozę nonszalanckiego, lecz nudnego dżentelmena, przez co trudno poczuć sympatią do jego postaci. Podobną kreską rysowane są inne role. Mateusz Deskiewicz, jako Lelewicz, ma tylko parę momentów, w których nie przesadza z pozorowaniem zemdleń i z używaniem niepotrzebnego krzyku. Maks Piotra Kamieńskiego przypomina (także dykcyjnie) Vito Corleone, który zrezygnował z bycia groźnym gangsterem i przerzucił się na bycie Egonem Olsenem. Katarzyna Żak udanie bawi się rolą barmanki Makosi, do czasu gdy zaczyna śpiewać. Jej głos irytująco łamie się wtedy na końcówkach wersów. Anna Terpiłowska szuka dramatyzmu w postaci Anity, ale ostatecznie w pamięć zapada tylko (aż?) świetny głos artystki. Pod względem aktorskim dobrze prezentują się Przemysław Glapiński jako Malicz oraz Piotr Siejka jako Salomonowicz. Obaj nie wychodzą poza warsztatowe rozwiązania w budowaniu ról. To pozwala na skonstruowanie plakatowych, ale solidnych sylwetek. Jacek Pluta, jako znerwicowany Mańkowski, pogubił się w scenie z telefonami, ale winę za to złożyłbym na karb błędów reżysera.

Wprowadzanie aluzji do bieżących wydarzeń społeczno-politycznych nie uchodzi w teatrze bezkarnie. Sięganie po symbolikę z ,,V jak Vendetta" wymagałoby dopełnienia innymi spostrzeżeniami. Niestety kończy się na nieprowadzącej donikąd publicystyce. Pojawiają się cytaty z popkultury, nie wnoszące jednak niczego nowego poza wątpliwym aspektem komicznym. Podobnie jest z sięganiem po motywy kina niemego. Naśladowanie chodu Chaplina można uzasadnić przyjętą konwencją. Kościelniak nadużywa jednak efektu wyświetlania napisów tłumaczących, co mówią ,,niemi" aktorzy. Na aranżację piosenek brakuje jednolitego pomysłu lub przenosi się je z filmu w zmienionej formie. Wyjątek stanowi ,,Klaka", gdzie prostymi sposobami (wykorzystanie białych rękawiczek, meloników) udaje się osiągnąć odpowiednie tempo i wizualny efekt. Może niepowodzenie pozostałych sekwencji wynika z porażki choreografa? W trakcie wykonywania niektórych songów są długie, kilkunastosekundowe przestoje w kolejnych figurach tanecznych. Chociaż akurat występ tancerek jest jednym z najmocniejszych punktów tego widowiska. Podobnie jak wpadające w ucho utwory muzyczne.

Zmiany w fabule pozwalają na wprowadzenie rozwiązań rodem z filmów kryminalnych lat 50. i 60. Dramaturgii przedstawienia raczej się to się nie przysługuje. Ryzykowną zresztą decyzją było wydłużenie "Hallo" z filmowego dzieła półtoragodzinnego do dwóch i pół godziny w Syrenie. Widownia owszem, klaskała. Zwłaszcza że sprytnie przymuszono ją do współtworzenia finałowego utworu. Ale niby czego innego się od niej wymaga w takim teatrze?



Szymon Spichalski
Teatr dla Was
22 grudnia 2012