Doskonały brak Grochowiaka

"Z tysiąca snów dwa tylko zanotowałem - wspomina Eugeniusz Kabatc. - Drugi był o Stanisławie Grochowiaku. Spotkałem go po jego śmierci nad załamaniem jakiejś ulicy. Z radością wyciągnąłem do niego ręce, bo wiedziałem, że nie żyje, a oto on przede mną. Uścisnąłem go serdecznie, a on w pewnej chwili powiedział: "Uważaj, to boli". Budząc się, pomyślałem, że nie powinno go już nic boleć, ale widocznie ma w sobie jakąś niezabliźnioną ranę, która mu dokucza nawet po śmierci...".

Rana jakaś? Lecz jaka ściśle i dlaczego aż tak nieustępliwa, że nawet już po drugiej stronie jest i jest? Co za życia sprawiało ból, który się nie skończył, gdy wszystko się skończyło? Może chodziło o ten lęk powszechny, co na zasadzie jakiejś upiornej siły bezwładności trwa jeszcze po końcu, nie wiedzieć jak długo, lęk, którego Grochowiak dotknął, gdy w wierszu "Ars poetica" wyznał: "Godziny przy piórze - one leczą rany./ Nawet śmierć jest daleka, jak była w dzieciństwie"? Byłoby niedelikatnością odpowiadać. Niech wystarczy ta nieusuwalna ciemność tercetu: rana, lęk, ból. Ona jest zawsze, blisko, na ramieniu, za plecami. I jest, właśnie tak jest w sztuce Grochowiaka "Chłopcy", w opowieści o pensjonariuszach domu starców, z których każdy patrzy często, coraz częściej na swoje ramię, za swoje plecy. Spędzają długie godziny przy piórze? 

Nie. Starcy nie piszą, lecz jest tak, jakby pisali. Oni gadają, bają, snują wciąż te same opowiastki z przeszłości, próbują zagadać każdy kolejny dzień. Bo kiedy nie ma ciszy - jest dobrze. Brednią prawie desperacką odsuwają to, co jest blisko, coraz bliżej. Zostawmy detale, nie rozbierajmy formy i sensów tej opowieści na cząstki najmniejsze, to teraz nie ma żadnego sensu. Fatalna rzecz w tym, że Adam Nalepa, reżyser "Chłopców", nie rozumie nic, dokumentnie nic. Ani z "Chłopców", ani z Grochowiaka w ogóle.

Owszem, u Grochowiaka w domu starców jest śmiech, dużo śmiechu, ale gorzkiego potwornie, bolesnego, bez cienia litości. A u Nalepy? Jaja jak berety, przez bitą godzinę i pół! Lite jajca z dziadków, lite i na domiar nieszczęścia - w poetyce rodem z operetki XIX-wiecznej, tyle że zamiast udawać śpiewanie, aktorzy udają, że mówią z sensem. Jakieś miny papierowe fruwają, jakieś wysilone, niby hecne intonacyjki nad ziemią się snują, jakieś nieudolne parodiowanie stetryczenia kwitnie. W tym morderczo długim i zawstydzająco chybionym wicu kabaretowym podobno grali między innymi: Trela, Polony, Dymna i Piskorz. Nie zauważyłem. Dostrzegłem tylko postać na inwalidzkim wózku, która nic nie mówi, za to wódkę pije. Zapewne było losowanie, kto tę pożądaną rolę ma zagrać. Wygrała Lidia Duda, czego koleżanki i koledzy długo jej nie wybaczą.

Z grubsza, a raczej z cieńsza - taki był to wic. Z cieńsza, bo wszystko - od operetkowego aktorstwa miniastego, aktorstwa typu "Jak sobie mały Jasio wyobraża starcze łupanie w krzyżu", po kompletnie obojętną dla oka, martwą scenografię - cienkie jest w tych nie "Chłopcach", a "Chłoptasiach". Cienkie, płaskie, letnie, monotonne i beznadziejnie bezpieczne, jak bombonierka od Bliklego. Żadne po prostu. W tym Nalepy wygłupie tanim nic nie zostało z wiecznych, dyskretnych przerażeń Grochowiaka, z niekończących się konszachtów z ciemnością na jego ramieniu, wreszcie z jego optymizmu, tak jest (bo jak jeszcze są słowa, to jeszcze nie ma końca), lecz optymizmu ulepionego z samej goryczy. Był doskonały brak Grochowiaka. I przez półtorej godziny doskonała, rechocząca obojętność na widowni.



Paweł Głowacki
Dziennik Polski
6 października 2012
Spektakle
Chłopcy