Drama queen: Koterski

W poprzednim odcinku było o Williamsie, wcześniej o Szekspirze, więc samo się prosi, by dać jakiś polski akcent, bo w pierwszym sezonie za okazowego pisarza polskiego robił pan Paweł Demirski.

Jeśli ktoś nie wiedział, że Koterski jest pisarzem, nie tylko filmowcem, no to mówię właśnie. Marek Koterski umie dobrze pisać, czym się wyróżnia wśród większości reżyserów, którzy umieją głównie dobrze rozkazywać. On tworzy kino autorskie, które i wymyśla, i realizuje. Jest autorem kina, artystą obrazu i artystą słowa. Co chciałby pokazać, umie też powiedzieć.

Jego utwory na głosy wydał Czuły Barbarzyńca jako zbiór „tekstów filmowych". Proszę zauważyć, że nie „scenariuszy", bo na kartce dostajemy zapisany dialog, uwagi o wystawieniu, czyli didaskalia, i nic o pracy kamery, o sposobie kadrowania, o miejscach montażu, nic z warsztatu filmowego. Zresztą scenariusze to też są dramaty, jak by na to nie popatrzeć.

Koterskiego się wystawia na scenach teatrów polskich, a czasem nawet w jego reżyserii. Zrobił teatr telewizji na bazie własnego tekstu (Nas troje), reżyserował swe Życie wewnętrzne (Szczecin), swoje Nienawidzę (Wrocław), Zęby w Warszawie, Zęby 2 w Poznaniu i perłę w koronie: Dom wariatów w Ateneum, w którym zagrał Holoubek. Przenosił na scenę również cudze teksty i był przenoszony nie tylko przez siebie, czyli nie powiemy, że Marek Koterski nie ma nic z teatrem.

Chcielibyśmy, by miał więcej – by się reżyserzy nie wzbraniali przed nim, przed tą jego zwartą i rytmiczną frazą. Teksty Koterskiego są trochę jak teksty Mrożka – niełatwo się w nich grzebie, niełatwo podmienia. Są tak dobrze ułożone, że najłatwiej zepsuć. Wystawić takiego twórcę stanowi wyzwanie, które nie każdy podejmie, tylko ci odważni albo pracowici zechcą się wysilić. Spektaklowi, który stworzą, grozi mianowicie, że gwiazdą będzie Koterski, nie reżyser i nie aktor, a to mało kto uniesie.

I po to ja jestem, żeby Wam pokazać, twórcy, ile złota Wam przepada, kiedy wystawiacie mniej wymagające teksty. Odpuśćcie trochę ambicji, zróbcie ukłon wobec dzieła niczym Harry Potter wobec hipogryfa i mogę zagwarantować, że Wasza pokora się zamortyzuje. Towarzystwo nie doceni, docenią widzowie.

Proszę zwłaszcza się nie zrażać stosunkiem autora do artystów sceny, do których tak się odzywa w pierwszych słowach swego tekstu: „Tym razem didaskaliów nie będzie. W dobie powszechnego olewania autorów przez reżyserów uważam to za bezcelowe. W d... tam. I tak zrobią, co zechcą. Podpowiadam jednak tym niedobitkom spośród reżyserów, którzy nie mają jeszcze całkiem ukręconej gałki odbioru" (Dzień świra).

Dzień świra

Opus magnum Koterskiego, jego hit i szlagier. Tekst szeroko znany, choćby we fragmentach. Kto nie słyszał monologu o mieszkaniu w bloku i o pracy w szkole lub rozmów o brioszce i o skarpetkach bezuciskowych, może się poczuć kulturowo wykluczony, jak również kultowo, bo Dzień świra jest kultowy jak kiedyś choćby Seksmisja. Złote słowa Koterskiego przeszły do mowy potocznej, z której też je ulepiono.

Przygotowując się do artykułu, znalazłem mem w sieci. Kondrat w roli Miauczyńskiego i podpis pod zdjęciem: „Gdyby ten film został wydany jako książka, zawierałby więcej przemyśleń o życiu niż większość lektur szkolnych". Widać, słychać i czuć, że czytamy mem i że jego autor na pewno chciał dobrze, ale będąc pewnie młody, najpewniej uważa, że czego nie ma na Fejsie, to po prostu nie istnieje. „Ten film" jak najbardziej wyszedł pod postacią książki i, owszem, zawiera dużo przemyśleń o życiu! Z memu wynika, że Marek Koterski ma szacunek ulicy, i to tej najgorszej, bo internetowej. Ma szacunek wśród hejtów, bije ich bowiem na głowę.

Stosunki rodzinne ukazane w Dniu świra żywo nam przypominają te znane z piosenek (Pożycie małżeńskie Czesława Mozila i Rodzina słowem silna zespołu Piersi) i z innego filmu (Takiego pięknego syna urodziłam Marcin Koszałka). Polskie inferno, tak najkrócej mówiąc. Antyreklama związków dwupłciowych, choć może nie o to chodziło. Po prostu jak w tytule innego dramatu – dom wariatów.

Tylko proszę nie pomyśleć, że to jest jakaś „diagnoza". Koterski nie tworzy dzieł interwencyjnych. On nie pragnie zmieniać świata, tylko go pokazać. Jest artystą, nie działaczem, i forma, nie przekaz, jest dla niego najważniejsza. Trochę tak jak u Masłowskiej, gdzie rzecz dzieje się wśród bloków, lecz nie bloki są istotą, a sposób ich opisania. I u Masłowskiej, i u Koterskiego królem wieczoru jest język.

Marek Koterski stworzył swoją mowę żywą, i podkreślam: stworzył, bo tak się nie mówi – stworzył żywą mowę, która się nie zestarzeje z tego prostego powodu, że nigdy nie była młoda. Tak się nie będzie mówiło, a to dlatego, że tak też się nie mówiło! Masłowska też nigdy nie była mową blokersa, dresiarza i przystankersa. Oboje pracują na slangu ulicy, ale nie dają się mu zdominować i nie piszą reportażu. Fraza Koterskiego rozdaje karty, ma przewagę nad językiem, z którego bierze garściami i który trzyma za sznurki. Marek Koterski rzekłby, że za „jaja".

Proszę szczególnie docenić miarę wierszową używaną w tekście. Bardzo wiele kwestii dano trzynastozgłoskowcem (tak jak w Panu Tadeuszu), a co swobodniejsze – wierszem z jedenastu sylab (por. Dziady). Rzyg w żelaznej formie. Autor jest w tym obsesyjny jak jego bohater, sylaby się muszą zgadzać, jak u Miauczyńskiego choćby liczba połknięć. Adaś Miauczyński to najpewniej autoportret.

Bohater Miauczyński pięknie pokazuje cechę klasy czytającej, jaką jest miauczenie, zwane też jojczeniem. On jest „za dobry" na wszystko, co go tylko spotkać może; wiecznie coś mu nie pasuje. Można to, rzecz jasna, nazwać neurastenią, zmęczeniem nerwowym, ale nie trzeba być aż tak wyrozumiałym. Francuski piesek to piesek. „Całkiem wdałaś się w matkę! Zu-zu-zu... Jak Boga kocham! Bywało, że dzień i noc, dzień i noc: to jej nie tak, tamto nie tak... Zu-zu-zu" (Czechow, Płatonow).

Słuchać by się go nie dało, gdyby nie mówił prozą Koterskiego i w ogóle – prozą, tak jak u Moliera. Samo jojczenie to jeszcze nie jest poezja, najwyżej grunt pod nią, twardy i bezpłodny. A Marek Koterski nawet na takiej pustyni rozpleni swe chaszcze, które obsypią się kwieciem. Niewiele trzeba, żeby z Koterskiego osunąć się do opcji „Wojcieszek", jałowego pyskowania bez poczucia formy. Monologi Miauczyńskiego żywią się jego powerem, nawet jeśli negatywnym. Tam jest wielka wola życia, o coś temu chłopu chodzi, chce mieć święty spokój, co jest zakonnym życzeniem. Powinien po prostu posłuchać Hamleta i pójść do klasztoru. A tymczasem mieszka w bloku, a w nim inni ludzie. Adaś Miauczyński nie jest trollem lub odludkiem, lecz – anachoretą. Wizualizuje sobie rajskie wizje i ogrody. Chce po prostu żyć i być przez kogoś kochany, a dopóki tak nie będzie, on nie skończy protestować. Tragedia incela, którym był, bezżennym bez własnej woli, nim to było modne.

Baby są jakieś inne

To chyba najdrażliwszy z tekstów Koterskiego, najbardziej niegrzeczny, nieuprzejmy wobec kobiet, więc od razu go przemyślmy, bo i tak go ktoś wyciągnie jako dowód w sprawie.

Znają Państwo zapewne film pod tym tytułem i w tej reżyserii. Woronowicz i Więckiewicz jadą w nocy samochodem i gadają, by nie zasnąć, a jako że najchętniej mówi się o nieobecnych, rozmawiają o kobietach. Siedzą sami w samochodzie i nie zawsze używają języka parlamentarnego, cokolwiek to dzisiaj znaczy. Słucha się ich jak rozmowy toczonej na Fejsie, jakby się podsłuchiwało. Riposta goni ripostę, a każda tylko podbija z góry upatrzony temat, tutaj: inność kobiet. Baby są jakieś inne mają strukturę eseju, szeregu wolnych skojarzeń.

Dzień świra był o incelu, a Baby są dla inceli, dla nieukojonych w swym życiu intymnym. Dialog Koterskiego wszechstronnie omawia temat różnicy płciowej; prawda, że głównie z męskiej perspektywy, ale tak najczęściej bywa w tak zwanych filmach kumpelskich, buddy movie, które moglibyśmy nazwać też filmami ziomalskimi. Układ jest zadany z góry jak to w żelaznych konwencjach. Musi być dwóch ziomów ruszających w podróż – podtyp filmu drogi. Mogą być również ziomalki, por. Thelma i Louise, ważne, by przed siebie.

Powstaje pytanie niczym u Gogola: z kogo się śmiejemy? Panowie w auteczku – z kobiet, a my, ich widzowie, z kobiet oraz z panów, z każdego po równo. Na przykładzie dramatu Baby są jakieś inne można wytłumaczyć różnicę pomiędzy tematem dowcipu a jego targetem, to znaczy „o kim" jest dowcip kontra „przeciw komu". Tutaj raczej przeciw panom, ale że dzieło ma charakter artystyczny, nigdy nie będzie pewności, bo przesłanie nie jest jasne.

Pewno Państwo zauważyli teatralność tego filmu. Jakby podwójny monodram, monodram ripostowany. Tak długie nawijki robi się raczej na scenie w postaci sit-downu, czyli posiadówy, odwrotności stand-upu. W teatrze łatwiej utrzymać uwagę widza na jednym i tym samym wątku, a dramaty Koterskiego, jak już na coś się uwezmą, nie odpuszczą do ukłonów.

Nienawidzę

Pierwsze słowa Dnia świra w wersji sfilmowanej, te o wstawaniu nad ranem, pochodzą z dramatu pod tytułem Nienawidzę. Stawką tego tekstu jest proste pytanie: czy na uczuciach ze znakiem ujemnym da się coś zbudować? Teraz całe ruchy społeczne płyną na takich odruchach, na gniewie chociażby, można by pomyśleć, że takie emocje są więc siłą twórczą. Nie u Koterskiego! On jest mądrzejszy od swych bohaterów. Podkrada im monologi, wyjmuje wprost z czaszki, z tak zwanego tyłu głowy. U niego się okazuje, że frustra jest może siłą, lecz jednak jałową. Boksowaniem się z powietrzem.

Nie traktowałbym Nienawidzę jako jakiejś propozycji, raczej jako wymaz z duszy. Pełen skądinąd celnych obserwacji, bo osoby nieszczęśliwe może czują więcej? „Przy temperaturze 36,6 ten naród ginie! Ten naród potrafi tylko – wszystko albo nic. Więc wciąż nie ma prawie nic".

Koterski i tutaj grzebie w swoich dyżurnych tematach, wśród których jest Polska, lecz nieromantyczna i nie występuje jako przedmurze chrześcijaństwa, lecz przedpiekle piekła. Mesjanizm oddolny, można by powiedzieć.

Koterski ma jedną wadę, będącą również zaletą: pisze ciągle o tym samym, a nawet to samo, jeżeli się dobrze przyjrzeć. Mnie to nie przeszkadza, ale wiem, że może drażnić. Można wyciągnąć i argument za, i przeciw: że artysta wierny sobie, artysta z obsesją albo egocentryk. Może od tego jest sztuka, żeby widzenie tylko czubka swego nosa, w rzeczywistości dość irytujące, chociaż w niej było na miejscu.

Życie wewnętrzne

Mówi się czasem, że poznajesz coś „od kuchni". U Marka Koterskiego dzieje się podobnie, tylko bardziej, bo od toalety. Artysta bada, co też człowiek ma naprawdę w środku. Jest jak duchowy sanepid.

Tu protagonisty nie gra Marek Kondrat, lecz aktor w tym „typie", chudy, znerwicowany inteligent. Koterski jest jak Komasa, wybiera do filmów bohaterów-rzeczników, porte-parole.

Nikogo nie zszokuję, gdy powiem, że i w tym dramacie tonem dominującym jest moll, smutek, rezygnacja. Jeśli uczucia zyskują jakąś temperaturę, to bynajmniej nie stają się od niej przyjemniejsze, tylko – bardziej intensywne. Zamiast smutku – krzyk, na tyle się mogą zdobyć. Padają słowa o „jednej hołocie" („hołoto jedna wściekła!"), gdy bohater nie czeka, aż sąsiadka wsiądzie do windy, tylko złośliwie naciska na guzik.

Życie wewnętrzne bardzo się kojarzy z drugą połową lat 70., z kinem moralnego niepokoju, bo jest to najmniej zabawny z filmów Koterskiego. Rozwiązanie widzę tylko takie, żeby tekstów Koterskiego nie wystawiać ciągiem. Tak się da Czechowa – ostatnio kombo z Czechowa zrobił Stary Teatr, ale Dom wariatów, Życie wewnętrzne, Nienawidzę i Dzień świra to byłby strzał w widza. Chciałoby się powiedzieć „Za dużo dobrego", jednak w tym wypadku chodzi o za dużo złego.

Dom wariatów

Jeden z tych dramatów, które Koterski sam sobie sfilmował i również z Kondratem (pierwsza ich współpraca). Więcej – ponadto z Łomnickim! Tak, Tadeusz Łomnicki we własnej osobie wystąpił u Koterskiego, sprawdźcie, jeśli nie wierzycie.

Dom wariatów to top koterszczyzny, jego debiut fabularny z paletą tematów w pełni rozwiniętą. Nieszczęście rodzinne, nieszczęście zawodowe, frustracja i bloki... Na ulicach szaleje „sytuacja socjalna", którą bohater somatyzuje w przeróżne natręctwa, zamknięty w kręgu swej rodziny nuklearnej. Kiedy tak siedzi u mamy, wygląda jak z Gombrowicza.

Ciekawie dzisiaj patrzy się na tę opowieść, bo tu nic się nie zmieniło między 80. i 90. laty. Transformacja może była, lecz nikt się nie przejął, zajęty sobą i swoim światem wewnętrznym. Natręctwa z poprzednich dekad, a nawet z poprzednich wcieleń, trwają niewzruszone. Z bycia nieszczęśliwym nasz bohater ma doktorat.

Obejrzałem ten film po latach i chyba rozumiem lepiej, czemu mnie tak śmieszy. Humor Koterskiego jest jak ten w dowcipach o „łotewskich chłopach", czyli im smutniej, tym śmieszniej. Koterski korzysta z typów i tasuje je jak karty. Chłop, jego rodzina, „zimniok", halucynacje z niedożywienia, politbiuro, gułag, „jego trud skończon" – to zestaw w „łotewskich chłopach", a u Koterskiego mamy: Adaś, mama, tata, blok, natręctwo, niewyżycie. Teksty Koterskiego to kompletny odpał i proszę nie słuchać młodszych ode mnie pokoleń, że przypał, nie odpał. W nich może jest obciach, co wcale nie sprawia, żeby były obciachowe. Z nimi – nie z nich – się śmiejemy.

Społeczność

Researchując ten artykuł, wygrzebałem na Allegro „Dialog" z lat 80. z dramatem Społeczność, którego autorem jest nasz tu bohater. W tytułowej społeczności chodzi o terapeutyczną: wspólny pobyt na odwyku nie tylko alkoholowym. Lata 80. to była dekada ćpania (poza tym, że chlania), tych wszystkich kompotów, Dzieci z dworca ZOO, Pamiętników narkomanki – this stuff. Gdyby Amy Winehouse wtedy przeżywała swe lata 20., a szczególnie w Polsce, pewnie znalazłaby chwilę, żeby pójść na rehab, no bo co innego można było wtedy robić? Tylko brać, przywykać, żeby następnie mieć z czego wychodzić.

Główna dramatis persona to niejaki Kotan, podobieństwo do realu bynajmniej nieprzypadkowe. Jest na tym odwyku jakby mistrzem ceremonii. On jeden siedzi na krześle, inni na podłodze dookoła niego, jak gdyby orbitowali. Szpitalny Układ Słoneczny. Marek Kotański był rodzajem guru i światłem w tunelu, stąd ta metafora. Znany był ze swoich niekonwencjonalnych metod, przy których „terapia prowokatywna", równająca pacjenta z glebą, to przedszkole terapii. W tekście dramatu mówi takie słowa: „Grzesiu, ale przecież ty wiesz, że ty masz połowę mózgu, nie?". Słyszymy tę kwestię i jesteśmy w domu; cały Koterski, okrutny i śmieszny.

Temat, bardzo ejtisowy, da się spokojnie wyzyskać również w tej dekadzie, jedynie alkohol i narkotyki trzeba by podmienić na media społecznościowe. To by dopiero było, obejrzeć, jak w dwunastu krokach królowie życia z Facebooka dochodzą do świadomości, co im internety dają, zabierając jednocześnie.

Dramat Społeczność, nigdy nieprzedrukowany, tylko raz dano na scenie – w odautorskiej reżyserii jako teatr telewizji z Jerzym Stuhrem w roli głównej. Prologiem do tej historii są Przyczyny narkomanii z 1982 roku, film dokumentalny w reżyserii Koterskiego.

Wszyscy jesteśmy Chrystusami

Koterski at his saddest, czyli jego de profundis – najsmutniejszy tekst autora. Tego nie ma w antologii i ciekawe, czemu autor się nie zdecydował, może z racji tego smutku. Dramat autobiograficzny i samokrytyczny, rozliczenie z samym sobą. Widać po nim, że Społeczność również oparto na faktach. Lepszego researchu nigdy by nie zrobił, gdyby sam nie przeszedł piekła. Tego typu ścieżka zdrowia miała czekać jego syna, który często gra u taty.

Można powiedzieć, że Wszyscy jesteśmy Chrystusami jest dziełem o Trójcy Świętej. Mamy ojca, mamy syna, mamy wspólnego im ducha, wspólne im dźwiganie krzyża. Duch pomiędzy nimi niekoniecznie jest tym świętym.

Adaś wreszcie nie jest głównym bohaterem. Liczą się bardziej jego konsekwencje, to, co zrobił innym. Jest tak jak w rzeczywistości, że historia się powtarza, jeżeli się jej nie przerwie. Neurozy Adasia, jego kręcenie się wokół własnej osi, trafiają na grunt kliniczny, ale też duchowy. Oglądamy bohatera, kiedy wreszcie „staje w prawdzie".

Kiedy się pamięta wyżej wspomnianą Społeczność, Wszyscy jesteśmy Chrystusami brzmi jakoś znajomo. Nie od dzisiaj wiemy, że Marek Koterski jest twórcą upartym – jeśli nie rozłoży sprawy na czynniki pierwsze i nie rozdzieli pomiędzy swe dzieła, nie zazna spokoju. Tak ma też z miłością, którą uroczo wałkuje na wiele sposobów w filmach Porno, Ajlawju oraz 7 uczuć.

Z Wszyscy jesteśmy Chrystusami dałoby się spokojnie zrobić piękne przedstawienie. Cała opowieść jest wielką spowiedzią – trochę jak u terapeuty, trochę jak u księdza. W Adasia wcielają się w różnych częściach opowieści dwaj różni aktorzy, a teatr tak lubi, a najbardziej ceni wielkie opowieści jak u starożytnych Greków, z ojcobójstwem albo przynajmniej groźbą ojcobójstwa.

Postscriptum

Polecam czytać Marka Koterskiego, nie tylko oglądać, bo jego dramaty zawierają więcej niż wersje filmowe. Więcej szczegółów, więcej ciętych ripost, więcej wszystkiego, na co nie ma miejsca w kinie. Dokładnie tak jak z Tolkienem.



Maciej Stroiński
Przekrój
23 czerwca 2020
Portrety
Marek Koterski