Dwór wcale nie taki straszny...

Udała się plenerowa inscenizacja opery. Publiczność mogła narzekać najwyżej na chłód.

"Zawżdy znajdzie przyczynę, kto zdobyczy pragnie" - te słowa Ignacego Krasickiego, biskupa-poety z okresu stanisławowskiego, doskonale nadają się do scharakteryzowania tych, którzy na piątkowy spektakl "Strasznego dworu" wybierali się z postanowieniem skrytykowania za wszelką cenę realizacji Teatru Muzycznego. 

Tu jedyną przyczyną mogło być to, że widowisko zostało poprzedzone częścią oficjalną uroczyści inaugurującej obchody 440-lecia unii lubelskiej. To właśnie owa "oficjałka" sprawiła, że widzom, którzy przybyli na plac Litewski na godz. 19, awizowaną jako początek całej imprezy, przyszło poczekać ok. 40 minut na początek spektaklu. I to jednak miało uzasadnienie również artystyczne, bowiem przy pełnym świetle dziennym nie można byłoby wykorzystać gry świateł sztucznych, w tej akurat realizacji nader ważnej. 

Wybór "Strasznego dworu" do uświetnienia obchodów unijnej rocznicy był jak najbardziej zasadny. Ta opera Stanisława Moniuszki od samego zarania uchodzi za dzieło głęboko patriotyczne, umacniające narodowe postawy na długo przed tym, nim tworzenie "ku pokrzepieniu serc" stało się programowym założeniem artystów. Czyni to jednak unikając patosu i martyrologii; w sposób pogodny, a nawet radosny, bowiem trudno nie odczuwać radości słuchając choćby finałowego, porywającego mazura. Powiem więcej: uważam owo dzieło za jedną z najświetniejszych oper komicznych i zaryzykuję twierdzenie, że gdyby libretto zostało napisane w języku włoskim lub francuskim, "Straszny dwór" mógłby gościć na największych scenach równie często jak dzieła Rossiniego czy nawet Mozarta. 

Realizatorzy wydobyli cały humor libretta Jana Chęcińskiego, w efekcie powstało dzieło spójne, pozbawione przechyłu w stronę farsowej "historii z duchami" z jednej, a sentymentalnego romansu z drugiej strony. Tak było w scenicznym oryginale i to udało się przenieść również do spektaklu plenerowego. Ten - choć skrócony nieco wobec wersji oryginalnej - okazał się całością zwartą i czytelną, zachowującą przy tym wszystkie najważniejsze partie muzyczne oryginału, ze wspomnianym mazurem oraz ariami: Skołuby (Grzegorz Szostak) i Stefana (Tomasz Janczak) z kurantem na czele. Ale szczególne słowa uznania należą się Julii Iwaszkiewicz, która pięknie zaśpiewała partię Hanny i z dużym wdziękiem zagrała tę postać. Warto również było zwrócić uwagę na skrzypcowe solo w wykonaniu nowego koncertmistrza orkiestry Muzycznego - Marcina Króla. 

W operze Moniuszki tytułowy dwór okazuje się wcale nie taki straszny. A jej plenerowa inscenizacja okazała się przedsięwzięciem całkiem udanym od strony artystycznej. Publiczność, której liczba zdaje się przekroczyła oczekiwania organizatorów, jeśli mogła narzekać, to chyba tylko na chłód.



Andrzej Z. Kowalczyk
Polska Kurier Lubelski
5 maja 2009
Spektakle
Straszny dwór