Dziady. Reinkarnacja.

Grzegorz Bral zainscenizował arcydramat Adama Mickiewicza tyleż odważnie co uczciwie, sprowadzając rzecz do jej esencji, czyli traktując nazwę niezwykle poważnie, wręcz fundamentalnie. Do tej pory oglądaliśmy bowiem w polskich teatrach liczne spektakle „Dziadów", w tym zaś przypadku to Dziady sensu stricto same stają się spektaklem, pod zmienionym, znamiennym tytułem.

Reżyser, opierając adaptację na części II, uzupełnionej fragmentami części IV, zdecydował się na zabieg niekonwencjonalny, nowatorski i niebywały, dzięki któremu otrzymujemy swoisty bryk mickiewiczowski Brala, jakże skutecznie przykuwający uwagę widza w trakcie godzinnego widowiska zdefiniowanego przez kostiumy, charakteryzację, choreografię, światło i muzykę, perfekcyjnie harmonizowanych inscenizacyjnie. Teatralna forma jest w tym przypadku godnym partnerem poetyckiej treści, nie tyle współbrzmiąc, lecz wręcz stwarzając ten spektakl, uwodzący dynamiką, pozwalający widzom cieszyć zmysły i chłonąć energię emanującą ze sceny. To wystawienie jest niezwykle atrakcyjne wizualnie, nadzwyczajnie efektowne, lecz nigdy nie ocierające się o efekciarstwo.

Oszczędna scenografia Adama Łuckiego jest udanie skontrastowana zjawiskowymi kostiumami tego samego autorstwa. Stroje, inspirowane zarówno szerokim spektrum serialowo-fabularnej twórczości fantasy, jak i przebogatym dziedzictwem wierzeń animistycznych półkuli północnej, zachwycają kolorytem i różnorodnością, dając nieodparte wrażenie podróży w czasie. Efekt ten jest solidnie wsparty mistrzowską charakteryzacją Marii Kaczmarowskiej. Spektakl wiele zawdzięcza muzyce Macieja Rychłego i Kosmy Muellera, dręczącej, wwiercającej się w jaźń, niepokojącej, z tropami wiodącymi trochę pod Tatry, może w partytury Szymanowskiego czy Kilara, muzyce, która nie pozostawia duszy obojętną. W pamięci pozostaje choćby efektownie wybrzmiewający chóralny refren, gatunkowo zawieszony gdzieś między śpiewaną poezją, songiem a librettem musicalu, podany w metafizycznym krzyku, narastająco, odurzająco, rytmicznie.

Lubuskie „Dziady" są przecież po prostu dzikie. Jawią się jako hipnotyczna, nieskrępowana, narkotyczna wręcz elegia. Uczestnicy obrzędu czerpią orgiastyczną radość z powrotu do korzeni, smakowania jakże apetycznego owocu zakazanego, owego pogańskiego rytuału, realizując przezeń tęsknotę za rytem minionym, utraconym, może prostszym i naturalniejszym niż religia, którą dostali w zamian. Najczystszej wody pra eschatologia polska. Sceniczny obrzęd, w oczywisty sposób synkretyzujący animizm i chrześcijaństwo, buzuje emocjami i hormonami, staje się transem, szaleńczą jazdą w nieznane. Zielonogórski spektakl jest zwarty, dynamiczny, to rzec można szalona msza guślarska, świetnie wyrecytowana, wyśpiewana, wykrzyczana, wytańczona, wygestykulowana, wytupana i wyklaskana przez zespół aktorski, który nie gra tu po prostu „Dziadów", a nimi się staje, spajając się z tekstem i formą, z nieskrywaną zresztą satysfakcją i entuzjazmem. Ogromne wyrazy uznania należą się im wszystkim, choć trudno nie wyróżnić Aleksandra Podolaka w roli Guślarza, niekwestionowanego mistrza ceremonii upiornego rytuału, prawdziwego demiurga tej inscenizacji. Na szczególne uznanie zasługuje również Elżbieta Donimirska w trudnej, podwójnej roli Sowy/Starca.

Bez Adama Mickiewicza nie sposób Polsce się obejść, bez względu na czas. Wieszcz, poprzez rozliczne inscenizacje i interpretacje w spokojnej dobie komentuje, śmieszy, bywa że tumani, zaś w czasie niełatwym przestrasza i przestrzega. W tym sensie jesteśmy niejako na „Dziady" skazani. Dożywotnio i bezapelacyjnie. Takie to nasze narodowe repertorium pod literacką klepsydrą, gorzkie przeważnie, oczywista esencja polskości, mistyczno-groteskowe lustro, w którym musimy się stale przeglądać. My, przez te prawie 200 lat nadzwyczaj niezmienni, ciągnący do nowego, lecz ciągle ze starym, w nieskończonym poszukiwaniu właściwych proporcji. Nasz balast i błogosławieństwo w jednym. Im trudniejszy jest czas, tym wybitniejsze rodzi inscenizacje. 1968, 2021, 2022. Dejmek, Kleczewska, Bral. Tworzący oddzielnie, lecz jakże konsekwentnie się uzupełniający.

Zatem i tutaj nie sposób było umknąć od tego kontekstu, oczywistych pytań, swoistego obowiązku aby odpowiednie dać rzeczy słowo, czy też może raczej sceniczny wyraz. To co w zielonogórskim spektaklu uwodzi najbardziej, to jego ostatnie chwile, kreujące czytelny kontrapunkt, jakże błyskotliwe przełamanie narracji. Grzegorz Bral w mistrzowski sposób przerzuca intrygujący pomost między przeszłością a teraźniejszością, za pomocą tyleż subtelnej co dobitnej metafory, doskonale uzasadniającej tytuł adaptacji, kiedy po wielekroć wypowiedziane, najmroczniejsze słowo wspominanego już refrenu, zwolna cichnie i staje się ciałem za sprawą ostatniego scenicznego tchnienia Guślarza, pogrążającego wszystko w dusznym mroku. W tej scenie jest tyleż niepokojąca, co krzepiąca dwuznaczność, bo przecież można i trzeba ową ciemność postrzegać przede wszystkim jako fundamentalną przestrogę, ale też jako uczciwą nadzieję. Jak więc powinno być z relacją tego co było, z tym co jest? Czy w tej czerni jest nauka?

Jak więc będzie?



Tomasz Mlącki
Dziennik Teatralny Warszawa
22 stycznia 2022
Spektakle
Gusła
Portrety
Grzegorz Bral