Eurasmus

"Erazm z Rotterdamu, niegdyś najbardziej rozgłośna, najświetniejsza sława swojego stulecia, jest dzisiaj - nie próbujmy temu zaprzeczyć - niewiele więcej niż imieniem tylko". Stefan Zweig miał rację, kiedy to napisał w 1934 roku ("Triumf i tragizm Erazma z Rotterdamu", tłum. Róża Centnerszwerowa). A najśmieszniejsze, że i dzisiaj miałby rację!

Kojarzymy Erazma poprzez program stypendialny pod jego wezwaniem. Tylu młodych ludzi "wyjeżdża na Erasmusa", a ja ich nauczam. Lubię faceta, bo mam dzięki niemu pracę. Kojarzymy - ale imię. Erazm jest wyłącznie marką i dlatego myślę sobie, że już tej jesieni zrobię swoim erasmusom parę zajęć wstępnych, by się dowiedzieli, na co wyjechali, na jakiego "Erasmusa"? Oczywiście przeczytamy "Pochwałę głupoty", bo chyba ta książka patronuje stypendystom, choć o tym nie wiedzą. W drugim semestrze mam kurs o religii i nie ma, że boli: będzie "przerabiany" "Podręcznik żołnierza Chrystusowego nauk zbawiennych pełny".

Nowy Teatr w Warszawie zrobił spektakl o Erazmie pod tytułem "Erazm", a nawet nie spektakl, tylko "postoperę". Zapraszam twórców na swoje zajęcia, bo jak widać po spektaklu, gówno wiedzą, o kim mówią.

Przedstawienie "Erazm" nie jest o Erazmie, lecz jest "twórczym gestem" - "w odpowiedzi Erazmowi". Piszę w cudzysłowach, jak gdybym cytował, choć to moje słowa, ale ja bym tak nie pisał. Wokół tak zwanych prodżektów rośnie nowomowa jak chaszcze wokół chodników - żargon artystyczności (por. Adorno), standardowe, ale sprytnie brzmiące, jak w masło wchodzące sposoby wyrażania, rozumienia, tłumaczenia siebie - która wygląda trochę jak powyżej. "W odpowiedzi Erazmowi" znaczy mniej więcej, że robimy o czymkolwiek, ale do grantu się zgadza.

Twórcy nie wiedzą albo nie chcą wiedzieć, że ich podobno bohater był myślicielem mocno religijnym. Nieortodoksyjnym, owszem, ale jednak katolickim. Dlatego był sławny i dlatego był niesławny. Fajnie o tym napisał Leszek Kołakowski w "Notatkach o współczesnej kontrreformacji": o Erazma przewrotności. Ta książka nie gryzie, możecie przeczytać, wczesny Kołakowski to jednak lewica.

Michał Buszewicz ma o tyle pecha, że nie jest Stefanem Zweigiem, ale nikt nim nie jest poza Zweigiem samym, czyli nikt obecnie, nikt już nigdy ever. O kimkolwiek pisał Zweig, była to i jest najlepsza książka o tym osobniku, choćby o Balzaku, Marii Antoninie lub właśnie Erazmie (Eraźmie!). Buszewicz napisał coś tam o Erazmie, coś tam dla teatru, więc kto to przeczyta? Scenariuszy teatralnych, kiedyś zwanych dramatami, nikt przecież nie wyda, obciachu nie będzie, a na scenie się nie liczy: to są jakieś performansy, jakieś "postopery" i wystarczy Buszewicza, żeby takie coś napisać, a konkretnie spisać, bowiem tekst powstał na próbach, a dramaturg w tym wypadku robił za stenotypistkę. "Sam byś to napisał lepiej, gdybyś dostał kija w rękę i trochę ziemi" ("Paw królowej").

"Erazm/Erasmus" Nowego Teatru sam jest oparty na schemacie Erasmusa: pozjeżdżali się z Europy i robią coś razem, głównie rozmawiają o różnicach kulturowych, o niegroźnych culture shockach. Internacjonalna klasa kreatywna z Niemiec, z Polski i z Chorwacji, która się od siebie tak bardzo nie różni pomiędzy krajami. Eurasmus. Robią coś razem - właśnie coś, nie teatr. Robią działania sceniczne. Dwie aktorki nie były w stanie ukryć, że potrafią grać: Jaśmina Polak i Claudia Korneev. Gorzej z Janem Sobolewskim, który gra, że nie gra, i od lat tak robi, i dobrze mu idzie. Jaśmina i Sobolewski to najbardziej hipsterscy aktorzy w tym kraju, od nich bym odmierzał, gdzie się kończy hipster i gdzie się zaczyna. Na pewno w Berlinie, gdzie i oni się meldują. Po Krakowie poszła plotka, że Jaśmina siedzi w Rajchu na robotach sezonowych. Faktycznie trudno odróżnić dzisiejszą performatykę, różne "działania sceniczne", od zwyczajnej pracy w polu. W Niemczech robiła teatr u Frljicia, a teraz wróciła z Europy, ale razem z umarłymi, zwiozła ze sobą cały kołchoz twórczy. Jaśmina i Sobol - na nich bym się patrzył, żeby wypatrzyć nie tyle, co modne, ile co BĘDZIE modne.

Był kiedyś w architekturze styl nazywany międzynarodowym: taki modernizm od linijki, który bardzo nam przewietrzył po secesjach, po przedwojniach. "Erazm/Erasmus" jest właśnie czymś takim, lecz w teatrze sto lat później: spektaklem w stylu internacjonalnym, w pewnym schludnym i nudnym standardzie, który wietrzy polski teatr po "metafizyce". W te przedstawienia, zwane performatywnymi, aktor wchodzi półprywatnie, pół żartem, pół serio, koniecznie na tle video, z parodią opery ("postopera"), i są to performansy europejskiej klasy średniej, gdzie nie stawia się "wielkich pytań" i nie uprawia Stanisławskiego. Niezobowiązujące bujanie się po scenie.

Ale nawet w tej scenicznej ligninie jest scena perełka. Zbyt dobra, by być prawdziwą. Oglądamy filmik z próby: uczestnicy prodżektu - jako uczestnicy, nie jako postaci - rozmawiają o problemie imigrantów i dzielą się na obóz, który mówi, że to problem, i na obóz oburzony, że ktoś śmie tak mówić. Boskie to było. Pokazało nie tylko niechęć młodych do rozmowy (tak niby otwartych i tolerancyjnych), ale w ogóle niegotowość do rozmowy. Jan Sobolewski (jeżeli scena jest nieustawką) był tak słodko oburzony poglądami koleżanki... Takie są owoce polityki tożsamości i w ogóle Internetu: już się nie rozmawia, tylko gra w strzelankę.

Postopera "Erazm" powstała metodą kolektywną, "kreacją zbiorową", czyli z ducha obcą swojemu bohaterowi, który był jednym z pierwszych nowoczesnych indywidualistów i kołchozów twórczych nigdy by nie przełknął. Erazm zawsze spoko, bowiem się wymyka naszym prostym dwupodziałom na lewicę i prawicę nie tylko dlatego, że istniał przed nimi. On je podważa i dekonstruuje prawie jak Derrida.

"Próbowałem dowiedzieć się, czy Erazm z Rotterdamu należał do owej grupy. Na to kupiec pewien odpowiedział mi: Erasmus est homo pro se - Erazm robi po swojemu" ("Epistolae obscurorum virorum", 1515).



Maciej Stroiński
Przekrój
4 września 2019
Spektakle
Erazm/Erasmus
Portrety
Anna Smolar