Festiwal wielu smaków i odcieni

Tegoroczny Bydgoski Festiwal Operowy za nami. Chyba jeden z najbardziej różnorodnych, a przez to ciekawy dla publiczności.

ANNA STASIEWICZ

Z żalem patrzyłam na znikające zaproszenia na kolejne spektakle. Bo tegoroczny festiwal był jako dobre danie, po kolejnym kęsie miało się ochotę na więcej. Już pierwszy spektakl, czyli "Don Carlos" w wykonaniu bydgoskiej Opery Nova, podniósł wysoko poprzeczkę. Szczególnie ciekawe kreacje stworzył Stanisław Kuflyuk jako markiz Posa czy Wojtek Śmiłek w roli Filipa II. Z trudnym dziełem Verdiego świetnie dała też sobie radę orkiestra pod dyrekcją Piotra Wajraka.

Drugiego wieczoru zaserwowano danie narodowe, czyli "Straszny dwór" Stanisława Moniuszki. I soliści, i orkiestra stanęli na wysokości zadania. Szczególnie mocno brzmiał Dominik Sutowicz jako Stefan. Zabrakło chyba jednak tego "pazura", któryby sprawił, że łódzka inscenizacja zapadnie nam na długo w pamięć. Pełni emocji wychodzili natomiast widzowie z musicalu "Mistrz i Małgorzata". O przygotowanym przez wrocławski Teatr Capitol spektaklu mówiło się na długo przed jego festiwalowym pokazem. Diaboliczność Wolanda i jego świty, popisy wokalne, a momentami nawet akrobatyczne mogły się podobać wyjątkowo licznie zgromadzonej publiczności. Zadowoleni poczuli się również miłośnicy baroku, bo właśnie opera-balet z tego okresu "Les Indes Galantes" zagościła na operowej scenie. Międzynarodowy skład orkiestry z wprawą radził sobie z grą na instrumentach z epoki.

Dla mnie wisienką na torcie był jednak spektakl, który przywieźli Czesi z Brna. "Jenufa" [na zdjęciu] to opowieść o skrajnych ludzkich uczuciach: miłości i namiętności, ale i wstydzie, nienawiści czy wreszcie zbrodni. Reżyser Martin Glaser stworzył trzymające w napięciu widowisko, a soliści zachwycali mocnymi głosami.

Ze szczególnym zaciekawieniem czekano na pierwszy w Polsce występ Shanghai Ballet. Jednak w ich "Jane Eyre", dopracowanej szczególnie pod względem choreografii czy scenografii, zabrakło ukazania emocji szargających głównymi bohaterami. Oklaskiwany na stojąco (podobnie zresztą jak pozostałe spektakle) balet "Poskromienie złośnicy" w wykonaniu Polskiego Baletu Narodowego miał właściwie wszystko, co ciekawe przedstawienie powinno mieć. Szczególnie Mai Kageyama i Maksim Woitiul zatańczyli z lekkością, gracją, ale i pokazali sporą dawkę humoru.

ALICJA POLEWSKA

Bydgoska publiczność jest bardzo gościnna. Dała temu wyraz w czasie zakończonego właśnie (niestety!) festiwalu operowego. Każde przedstawienie gości wieńczyła owacja na stojąco. Zabrakło jej tylko podczas premiery w wykonaniu naszego, bydgoskiego zespołu. W tym miejscu biję się w piersi: po premierze napisałam, że to był dobry spektakl, ale że mam niedosyt roli tytułowego Don Carlosa w wykonaniu Tadeusza Szlenkiera. Dzisiaj głośno mówię: Byłam niesprawiedliwa! Kajam się. Bydgoscy artyści pokazali nam operę w pełnym tego słowa znaczeniu. Na tle innych widowisk - dobrych i bardzo dobrych, to nasze rodzime nabiera wyjątkowego blasku. To prawdziwa operowa robota ze świetną orkiestrą, chórem, baletem, scenografią. Widowisko pełne i zamknięte. Tym bardziej mi żal, że jako jedyne nie zakończyło się owacją na stojąco. Dzisiaj biję te brawa!

"Don Carlos" trafił mi do serca. Oczy ucieszyło "Poskromienie złośnicy", rozum - "Jenufa". Miły wieczór spędziłam z "Mistrzem i Małgorzatą", podziwiając niesamowite wytrenowanie ciała u Mikołaja Woubisheta w roli Behemota.

Ucieszył mnie barok; od kilku lat dyr. Maciej Figas konsekwentnie zaprasza artystów specjalizujących się w sztuce dawnej. Mieliśmy "Orlando" z Holandii, niesamowitą zarzuelę z Hiszpanii, pieśni Simony Kermes z Niemiec. Teraz francuskie "Les Indes Galantes", podczas którego w finale doskonale widoczny w podniesionym orkiestronie dyrygent dał się ponieść muzycznej energii i przywdział indiański pióropusz (ten występ zakończył się szalonym bisem).



Anna Stasiewicz, Alicja Polewska
Gazeta Pomorska
14 maja 2016