Jam częścią tej siły...

„Mistrz i Małgorzata" w pełnej, nieocenzurowanej wersji jest z nami zaledwie od 1981 roku, mimo to mam wrażenie, jakby książka ta istniała od wieków. Jest w tej powieści coś takiego, co porusza nawet najbardziej pasywną duszę i umysł. Jedni ją kochają, inni nienawidzą, nikt nie pozostaje obojętny. Michaił Bułhakow miał tę odwagę i postawił kilka ważnych pytań, które zmuszają czytelnika, by ten wykroczył nieco poza swój paradygmat myślenia.

Naturalnie teatr nie mógł pozostać obojętny wobec takiej pozycji literackiej, dlatego od czasu do czasu mamy okazję zobaczyć sceniczną konkretyzację powieści Bułhakowa. Aktualnie swoją wersję tego dzieła prezentuje zespół Teatru im. J. Osterwy w Lublinie. Adaptacja słynnej powieści na potrzeby teatru wydaje mi się rzeczą wyjątkowo trudną, albowiem jest w niej coś nieprzekładalnego na scenę, jakaś nieprawdopodobna migotliwość, wielopłaszczyznowość i bujność stylistyczna. Do tego dochodzi pokaźny rozmiar tekstu, który wymusza na reżyserze konieczne cięcia, zatem sceniczna realizacja musi być w jakimś stopniu wybiórcza i indywidualna.

Punktem wyjścia dla lubelskiej inscenizacji jest moskiewski Teatr Variétes i to właśnie ten wątek rozpoczyna spektakl. Artur Tyszkiewicz, reżyser przedstawienia, zrobił rzecz niebywałą, albowiem na scenie umieścił fotele dla widzów, zaś strefa widowni stała się nową przestrzenią sceniczną. Sam pomysł wydaje się ciekawy, ponieważ inscenizator pozyskał rozległe balkony, stwarzające dodatkowy obszar dla działań teatralnych. Centralnym punktem stała się scena obrotowa, a dokładnie karuzela, która została umieszczona na czarno-białej posadzce, imitującej szachownicę. Całości dopełniała olbrzymia maska klowna w tle. W tej iście jarmarcznej przestrzeni rozgrywał się prawdziwy cyrk. Śpiewała Violetta Villas, Korowiow wykonywał sztuczki z połykaniem igieł, zaś pani organizująca kółko taneczne niestrudzenie wyciągała publiczność, by ta poszła w tan. Dzięki Bogu siedziałam w IV rzędzie i mogłam stosunkowo bezpiecznie patrzeć na tę scenę. Właściwie lubelski teatr przez moment wydał mi się dosyć wierną kopią moskiewskiego. Moment, w którym z sufitu posypały się banknoty wywołał prawdziwe poruszenie na sali, niektórym widzom bardzo zależało, by pozyskać dla siebie choć jeden czerwony papierek. Całemu zamieszaniu towarzyszył pewien rechot części teatralnych gości, którym zdaje się przypadły do gustu zarówno sztuczki Wolanda i jego świty, zabawy taneczne na scenie, jak i wdzięki Heli.

To, czego najbardziej zabrakło mi w tym spektaklu, to rozbudowanej sfery znaczeń, nieznośnego rozdarcia duszy, pewnej wszechogarniającej bezsilności człowieka oraz emocji, od których nie da się uciec podczas czytania tekstu Bułhakowa. Szkoda, że twórca spektaklu zrezygnował z jednego z najpiękniejszych wątków, jakim jest historia Jeszui i Poncjusza Piłata. Opowieść ta porusza do szpiku kości. Czytając ów fragment, niemal czułam ten nieznośny żar lejący się z nieba i niesłabnący ból głowy Piłata. W jednej chwili zrozumiałam rozdarcie człowieka, który nie potrafi przeciwstawić się tępej masie, jaką tworzyła ówczesna społeczność rzymska. Historia ta jest istotna nie tylko ze względu na swoje niezaprzeczane piękno, ale także dlatego, że została stworzona przez Mistrza, który chcąc odzyskać spokój i miłość, musi uwierzyć w Księcia Ciemności. Na tym polega paradoks całej sytuacji.

Analogiczny problem nastręcza mi postać Małgorzaty. W spektaklu Tyszkiewicza główną i jedyną motywacją kobiety jest chęć odzyskania ukochanego – wydaje się to być zbyt dużym uproszczeniem. Szkoda, że reżyser zrezygnował z wątku Friedy, dzieciobójczyni, nad którą ulitowała się Małgorzata – ta za swoją nagość na balu mogła zażądać spełnienia jednego życzenia. U Bułhakowa kobieta zażyczyła sobie, by nie podkładać więcej chustki Friedzie. W geście tym zawarta jest esencja spotkania Małgorzaty i Wolanda. Bo oto mamy kobietę, która gotowa jest zawrzeć pakt z diabłem, aby odzyskać ukochanego, jednakże wzruszywszy się nieszczęściem drugiego człowieka, okazuje miłosierdzie, rezygnując jednocześnie z własnego szczęścia. I to jest ten moment, który porusza czytelnikiem, widzem i każdym wrażliwym człowiekiem. Obrazowanie miłości Małgorzaty i Mistrza bez nawiązania do historii Piłata oraz bez wątku okazania miłosierdzia wydaje mi się bolesnym uproszczeniem, jakich niemało można się doszukać w całym spektaklu. Dla przykładu, kluczem do zrozumienia wszystkiego, co spotyka Iwana Bezdomnego jest rozmowa, jaką przeprowadził z Berliozem. Poeta miał bowiem napisać wiersz negujący istnienie Boga – brak owego odniesienia sprawił, iż trudno zrozumieć koncepcję tego bohatera. W lubelskim przedstawieniu realizacja postaci Bezdomnego wydaje mi się jakimś fatalnym nieporozumieniem.

Podsumowując, muszę stwierdzić, że spektakl wypada bardzo słabo pod względem interpretacyjnym, żaden z wątków nie został opowiedziany dostatecznie precyzyjnie. Carlos Ruiz Zafón napisał niegdyś: „Książki są lustrem, widzisz w nich tylko to, co masz już w sobie". Być może reżyser spektaklu, czytając „Mistrza i Małgorzatę" zobaczył przede wszystkim zepsute państwo sowieckie, w którym zło metafizyczne musi rywalizować z ustrojowym. Dla mnie postać Wolanda jest interesująca zwłaszcza w zderzeniu z Jeszuą, Mistrzem, piszącym o rozdartym wewnętrznie Poncjuszu Piłacie, czy Małgorzatą, która potrafi okazać miłosierdzie.

W przeciwieństwie do interpretacji, nieco przychylniej oceniam oprawę sceniczną. Fenomenalnym pomysłem było rozegranie partii szachowej pomiędzy Wolandem a Behemotem, w której aktorzy wcielili się w figury szachowe. Brawo za muzykę – ta nieprzerwanie budziła niepokój i poczucie jakieś obcej, niebezpiecznej siły.Moją uwagę przykuły także ciekawe kostiumy bohaterów, ponieważ zawierały wyraźne elementy kreatywności i fantazji. Wygląd zewnętrzny postaci trafnie odzwierciedlał ich zróżnicowaną naturę. Równie pozytywnie wypadły kreacje aktorskie. Największe ukłony w kierunku wiarygodnego PrzemysławaStippy jako Wolanda. Jego tonacja głosu, posuwisty ruch oraz pełne dostojeństwa gesty posiadały w sobie iście demoniczną siłę i niezachwianą pewność siebie. Moją sympatię pozyskał także Wojciech Rusin w roli przezabawnego Behemota, Daniel Dobosz (Korowiow) oraz Wojciech Dobrowolski, kreujący StiopęLichodiejewa. Na uwagę niezmiennie zasługują także Marta Ledwoń jako Małgorzata oraz Janusz Łagodziński w roli Mistrza. Para ta bardzo dojrzale poradziła sobie z zadaniem aktorskim. Postaci, które wykreowali przyciągają uwagę i posiadają w sobie pierwiastek prawdy. Generalnie spektakl obronił się od strony aktorskiej.

Scenograficznie bardzo ciekawie, choć chwilami prosiło się o bardziej intymny klimat, chociażby w scenie z Małgorzatą i Mistrzem, kiedy to drażnił mnie widok maski klowna i karuzeli z konikami. Jak się domyślam, intencją twórcy przedstawienia było nadanie tym elementom wyrazu symbolicznego z wykorzystaniem symultaniczności, jednakże pomysł ten nie do końca zyskuje moją akceptację, ponieważ nie daje on szansy na wytworzenie intymnego nastroju.

Spektakl autorstwa Artura Tyszkiewicza to zdecydowanie historia diabelska, to świat, któremu prym nadaje Woland i jego towarzysze. Z orkiestry symboli, jakie stworzył Bułhakow pozostały jedynie okruchy, a szkoda, bo ja wierzę, iż widz zdolny jest do podjęcia wysiłku intelektualnego. Co więcej, uważam, że w ludziach należy wytwarzać pewne potrzeby. Trzeba też ufać w inteligencję widza, który nie tylko oczy, ale także umysł i duszę pragnie nasycić.

„Sztuka teatru ma dziesiątki twarzy, nie wolno jej jednak wybaczyć twarzy pospolitej. Nawet martwota wydaje się mniej groźna od pospolitości. Martwotę rozpoznaje każdy i odrzuca. Ona sama spokojnie schodzi do grobu. Natomiast pospolitość jest zjawiskiem groźnym, gdyż bardzo dynamicznym. Pospolitość żąda dla siebie uznania, gdyż utożsamia się z popularnością, stara się być za wszelką cenę zgodna z aktualną modą, z pretensjonalnym krzykiem nowoczesności. Pospolitość podszywa się często pod awangardyzm, dlatego mamy dziś w teatrze tak często do czynienia z nowoczesnym kiczem, z żałosnym pomieszaniem pojęć, z brakiem odpowiedzialności wobec tych, którzy traktują serio swoje uczestnictwo w sztuce. Pospolitość zagłusza i niszczy to, co jest w sztuce wartością najcenniejszą: autentyczność i wynikający z niej styl" – Krystyna Skuszanka napisała tę refleksję w 1971 roku, dziś wydaje mi się ona boleśnie aktualna...



Magdalena Mąka
Dziennik Teatralny Lublin
25 maja 2015